• Published on

    Dia beacon -adaptacja idealna


    Zaledwie 80 minut spędzonych w pociągu dzieli stacje kolejową Grand Central na Manhattanie od niepozornej miejscowości Beacon położonej urokliwie nad brzegiem rzeki Hudson. Począwszy od lat 70, na które przypada ekonomiczny kryzys miasteczka, do roku 2003 spało sobie ono uśpione i zapominane przez świat, zniesławione opinią nudnego a nawet niebezpiecznego.
    Na przekór temu, jak mogły się potoczyć jego dalsze losy, Beacon posiadało jednak bardzo znaczący walor, a mianowicie architekturę postindustrialną, która w ostateczności uratowała miasto od panoszącego się tam marazmu.
    W roku 2003 fundacja sztuki Dia wykorzystując budynek fabryczny zakładów ciastkarskich Nabisco (to te, które słyną między innymi z ciasteczek Oreo), otworzyła w Beacon muzeum sztuki nowoczesnej z pracami wybitnych artystów tworzących w latach 1960 i 1970. Według danych* galerie poświęcone na sztukę Minimalizmu, Konceptualną i Postminimalizmu odwiedza rocznie 65,000 gości. Jest to jeden z tych fascynujących przykładów, które nie ma co ukrywać kradną moje serce, kiedy adaptacja budynku i dorobek instytucji przekuwa się na sukces miasta.
    Fundacja Sztuki Dia powstała w 1974 roku w Nowym Jorku z inicjatywy Philippy de Menil, Heinera Friedrich i Heleny Winkler. Przyjęła sobie misję “rozwijania, realizowania i zachowywania wizji artystów”. Co jednak najważniejsze i co w prostej linii doprowadziło do wykorzystania tego fabrycznego budynku, to główny cel fundacji - “wsparcie twórców w osiągnięciu ich wizjonerskich projektów, które inaczej nie zostałyby zrealizowane ze względu na ich rozmiar lub zakres.” Obrany cel znajduje również wyraz w nazwie. Słowo Dia zostało zaczerpnięte z Greki i oznacza „poprzez”.
    Budynek który dzisiaj jest magnesem dla miłośników sztuki kiedyś służył jako hala produkcyjna do drukowania i składania kolorowych opakowań potentata w produkcji ciastek jakim jest Nabisco. Ogromne przestrzenie kiedyś wypełnione gwarem pracujących ludzi pogrążyły się ostatecznie w bezruchu w 1991 roku i ten stan ciszy miał trwać do Marca 1999 roku kiedy Fundacja Dia ogłosiła swoje plany związane z adaptacją fabryki i utworzenia muzeum w którym swoje miejsce mogłyby znaleźć dzieła wymagające od wystawiennictwa ogromnych przestrzeni. Fundacja posiadała w swojej kolekcji dzieła takich mistrzów jak Richard Serra słynący ze swoich monumentalnych, stalowych rzeźb, składająca się ze 102 płócien praca „Shadows” Andy Warhola, przestrzenne rzeźby Louise Bourgeois czy kultowa instalacja świetlna Dan’a Flavin’a. Budynek fabryczny pochodzący z 1929 roku sprawiał wrażenie idealnego do rozmieszczenia dzieł tak aby zwiedzający mogli je poczuć i stać się ich częścią.
    Nad projektem adaptacji, Dia współpracowała z artystą Robertem Irwinem i architektami z biura OpenOffice. W efekcie tej kolaboracji powstała przestrzeń przeznaczona na galerie o powierzchni ponad 22,000 metrów kwadratowych z wykorzystaniem naturalnego światła pochodzącego ze świetlików o powierzchni ponad 3,000 metrów kwadratowych. Fabryka zbudowana przy użyciu cegły, stali, betonu i szkła była modelowym przykładem architektury przemysłowej pochodzącej z początków dwudziestego wieku. Celem Fundacji było również zachowanie oryginalnej budowli a pracujący nad adaptacją architekci skupili się nad wykorzystaniem naturalnego światła i minimalnej ilości materiałów. Każda galeria jest zaplanowana tak aby zaprezentować prace jednego artysty i sprawia wrażenie przestrzeni o charakterze loftowym. Robert Irwin był również odpowiedzialny za architekturę krajobrazu wokół budynków. Jego celem było ujednolicenie nowo powstałego muzeum z otaczającą go przestrzenią. Muzeum zostało również dodane do oficjalnego rejestru zasobów kulturowych Stanów Zjednoczonych zasługujących na ochronę ( National Registry of Historical Buildings).
    Tłumacząc pojęcie adaptacji w sposób ściśle słownikowy, w odniesieniu do architektury jest to procesem ponownego użycia budynku lub przestrzeni w celach innych niż był do tego oryginalnie zaprojektowany. Dla mnie adaptacja to rodzaj szczęśliwego małżeństwa, perfekcyjnej unii pomiędzy dziedzictwem, wyjątkowym designem i dobrze dobraną, nową funkcją.  
    Od momentu kiedy słowo pisane stało się dla mnie obok samego projektowania jeszcze jedną formą wyrażania tej ogromnej pasji jaką jest w moim życiu design i architektura, coraz częściej opieram się o słowa klucze które nabrały całkiem nowego znaczenia i z którymi dopiero teraz po ich przelaniu na papier czuje się emocjonalnie związana. Nie trudno dostrzec jak ogromną wartość stanowi dla mnie “inspiracja” a teraz pisząc o muzeum Dia Beacon przyznaję, że słowo adaptacja nabrało równie głębokiego sensu. Jak inspiracja jest źródłem pomysłów przy projektowaniu, tak adaptacja jest częstym sposobem ich realizacji.
    W odniesieniu do spuścizny jaką są historyczne budowle przeczytałam ostatnio, że “najlepszym sposobem na zachowanie dziedzictwa jest nadanie mu adekwatnego, nowego przeznaczenia”.



    ​*Dane zaczerpnięte z Center for Creative Community Development
  • Published on

    Art Deco- historyczna dzielnica miami

    Aż trudno w to uwierzyć, ale należę do pokolenia, które z zapartym tchem śledziło losy bohaterów serialu “Policjanci z Miami”. To było pomiędzy rokiem 1984 a 1990 i co dzisiaj w dobie rozwoju technicznego pędzącego z prędkością odrzutowca wydaje się nieprawdopodobne, wybór ilości dostępnych kanałów telewizyjnych był dość mocno ograniczony. Każdy wiek ma swoje prawa i nie ma co ukrywać, że w tamtym okresie życia rozwiany włos Dona Johnsona,  jego sławny trzydniowy zarost i niechlujny styl intrygowały mnie dużo bardziej niż pastelowa architektura perfekcyjnego Art Deco będąca tłem do pościgów filmowych bohaterów uganiających się za przestępcami.
    Dla tej niezwykłej architektury, tych wyszukanych wnętrz o charakterystycznej prostej formie a jednocześnie przepychu, pewnego rodzaju dziwną pasją stało się dla mnie oglądanie przygód Herculesa Poirot. Tym razem absolutnie nie dla kręconego wąsika głównego bohatera ani jego nadludzkich, detektywistycznych umiejętności, wręcz przeciwnie, często po obejrzeniu odcinka nie wiem nawet co się w nim działo. Naśladując jednak głównego bohatera w jego profesji, z zapałem detektywa śledzę każdy szczegół  znajdujący się w pomieszczeniach dopracowanych do perfekcji. 
    Styl Art Deco odcisnął swoje piętno na niejednej dziedzinie życia: architekturze, malarstwie, rzeźbie, grafice, architekturze wnętrz, sztuce użytkowej, biżuterii, modzie; w stylu Art Deco projektowano samochody, pociągi, statki, nie zapominając o odkurzaczach. Nawet z tą wiedzą, kiedy śledzę szczegóły wnętrza Art Deco nie mogę wyjść z podziwu nad zadziwiającą ilością detali. Zawsze wtedy nasuwa mi się słowo “zaprojektowany”. Wszystko, każdy najdrobniejszy szczegół w tym stylu jest zaprojektowane, począwszy od guzika w marynarce a skończywszy na drapaczach chmur czy liniowcach przemierzających błękitne oceany.
    Pomimo że, moje serce zostało dawno zaprzedane modernizmowi i mogłabym zamieszkać otoczona betonem to jednak Art Deco ma w sobie coś magnetycznego nad czym nie potrafię przejść obojętnie.
    ​Myślę też, że jest to styl najczęściej rozpoznawalny nawet dla kogoś kto nieszczególnie interesuje się tematem. Większość z nas jest w stanie wymienić jedną lub dwie cechy z którymi kojarzymy Art Deco. Gdyby chodziło o jakikolwiek inny styl, weźmy chociażby Art Nouveau, dla którego Art Deco było przeciw wagą, prawdopodobnie wypadłoby dużej gorzej.

    Image description
    Nowojorskie drapacze chmur zbudowane w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku, takie jak budynek Chrysler’a, Empire State Building czy Centrum Rockefellera, stały się “pomnikami” stylu Art Deco. Stąd też przekonanie, że Nowy Jork potencjalnie mógłby być najlepszym miejscem do zobaczenia Amerykańskiego Art Deco. Jeżeli czujemy z jakichkolwiek powodów ogromną wewnętrzną potrzebę cofnięcia się w przeszłość do lat powiedzmy wczesnych trzydziestych, to nie w Nowym Jorku a w Miami zaspokoimy swój głód podróży w czasie. 
    Image description
    Będąc w Miami i siedząc na ławce w Lummus Park od tyłu jak szalem będzie nas otulał szum Oceanu. Kiedy spojrzymy za siebie, to linia perfekcyjnie żółtego piasku odcinająca się od błękitnej wody rozświetlona jaskrawym słońcem, będzie nas oślepiać swym blaskiem. Nad nami falujące wielkie palmy a przed nami panorama pastelowej zabudowy, którą gdy wyciągniemy rękę z dziecinną łatwością odrysujemy palcem po niebie podążając za charakterystycznym kształtem złożonym z poziomych i pionowych linii. Z naszej ławki patrzymy na Miami Art Deco District, który jest największym skupiskiem budowli w stylu Art Deco na świecie. Historyczna dzielnica obejmuje ponad 800 budynków pochodzących z lat 1923 do 1943.
    ​W latach trzydziestych podczas Wielkiego Kryzysu w naturalny sposób przepych jaki charakteryzował styl Art Deco przycichł. Powstała nowa forma stylu, uproszczona i oszczędniejsza w wyrazie nazwana Streamline Moderne. Charakteryzowała się używaniem zaokrąglonych form, długich, poziomych linii, a wraz z pojawieniem się nowych materiałów jak stal nierdzewna, plastik oraz nowych technologii jak chromowanie znaczyły ją również gładkie i wypolerowane powierzchnie. Na ten właśnie okres, rozpoczęty Wielkim Kryzysem a zakończony rozwojem wypadków Drugiej Wojny Światowej przypada największa hossa budowlana w rejonie Miami Beach. 

    W latach siedemdziesiątych podupadające i w dużej mierze niszczejące budynki padłyby najpewniej ofiarą deweloperów i jest wielce prawdopodobne, że dzisiaj na miejscu zabytkowej zabudowy Art Deco  “podziwialibyśmy” nowoczesne apartamentowce z widokiem na ocean. To, że jednak dzisiaj możemy poczuć się w Miami jak w świecie w którym czas zatrzymał się na latach trzydziestych to dzięki powstałej w 1976 roku organizacji Miami Design Preservation League. Jej działacze na czele z Barbarą Baer Capitman ocalili większość budynków przed rozbiórką a największym osiągnięciem ich działań było wpisanie The Miami Beach Architectural Historic District ( inaczej “Art Deco District” and “Old Miami Beach”) do oficjalnego rejestru zasobów kulturowych Stanów Zjednoczonych (  National Register of Historic Places ) 14 Maja 1979 roku. Tym samym Miami Art Deco District stał się pierwszą, miejską dzielnicą historyczną pochodzącą z dwudziestego wieku. Organizacja Barbary Baer Capitman przyjęła sobie za cel konserwacje, ochronę i promowanie zarówno wyglądu jak i spójności dzielnicy Art Deco w Miami.
    Zadziwia fakt, że z jednakową siłą jaką niszczymy, potrafimy również i chronić. Sami doprowadzamy do sytuacji gdzie w konsekwencji powstaje potrzeba przeciw wagi. Cieszymy się z sukcesów takich organizacji jak Miami Design Preservation League tak jakby był to sukces w walce z siłą pochodzącą gdzieś z zewnątrz a tak naprawdę sami jesteśmy odpowiedzialni za to błędne koło.
    W 1925 roku w sztuce Art Deco powstały dwie rywalizujące ze sobą szkoły. Jedna, do której należeli tradycjonaliści stylu dążący do połączenia nowoczesnej formy z tradycyjnym rzemiosłem i drogimi materiałami,  i druga szkoła zrzeszająca modernistów, którzy coraz bardziej odrzucali przeszłość i podążali za stylem opartym na nowoczesnej technologii, prostocie, braku motywów dekoracyjnych, niedrogich materiałach i masowej produkcji. Moja miłość do modernizmu jest niezaprzeczalna i nie wierzę, że ktoś mógłby mnie przekonać, że to nie forma podąża za funkcją. Nie mogę jednak zgodzić się na absolutne przekreślanie przeszłości. Nie wierzę również do końca w to, że “dom to maszyna do mieszkania” i gdyby mi dane było dziś spotkać się z LeCorbusier na kawie albo lepiej przy lampce wina to pewnie przydarzyłaby się nam niezwykle dynamiczna dyskusja. Wierzę, że przeszłość może być formą inspiracji i jej kompletne odrzucenie prowadzi do pewnego rodzaju zubożenia. Bez względu na to co jest inspiracją, myślę, że najważniejsza jest umiejętność tworzenia nowych trendów tak abyśmy pozostali dzięki nim zapamiętani, bo najgorsze co może wydarzyć się w dizajnie to bylejakość.
  • Published on

    święta w nowym jorku

    Image description
    Powiedzieć, że w okresie świątecznym Nowy Jork zamienia się w “rozświetloną krainę czarów” jest, nie w pewnym sensie, ale zdecydowanie niedomówieniem.  Widok miasta, które na co dzień mieni się milionami iskrzących świateł i z oddali wygląda jak perfekcyjnie skrojony kostium Liberace, a którego iluminacja w okresie Bożego Narodzenia nabiera takiego natężenia, że faktycznie przez te kilka tygodni mamy poczucie zawieszenia w świecie magii. To niezapomniane wspomnienie trwa w nas, aż do kolejnego sezonu świątecznego. Można mieć wiele negatywnych skojarzeń związanych z obfitością jakie Nowy Jork serwuje odwiedzającym i miejscowym w tym czasie. Jest przecież wzmożony ruch uliczny, miliony turystów depczących po sobie, jakby miasto nie miało ich pod dostatkiem w ciągu całego roku. Tylko w samym okresie pomiędzy Świętem Dziękczynienia a Nowym Rokiem odwiedza je około 5 milionów przybyszy. Znajdą się więc malkontenci, którzy obliczą ilu biednym można by pomóc za pieniądze wydane na nadmierny przepych dekoracji, no i oczywiście wszyscy, którym żal jest drzewek ściętych tylko z tej okazji. Ta magia świąt ma swoje blaski i cienie. Dla mieszkańców ten napływ odwiedzających jest, tak naprawdę nieznośny. Ludzie praktycznie stoją sobie na głowie, żeby zobaczyć słynne wystawy domów towarowych przy Piątej Aleji. Recepcje hotelowe radzą, żeby udać się tam o świcie albo późno wieczorem i na pewno nie w weekend. Stojąc w kolejce po bilet na lodowisko przy Rockefeller Center pewnie w końcu zrezygnujemy na korzyść grzanego wina aby móc uspokoić skołatane nerwy i chęć zamordowania każdego kto jeszcze raz nam nadepnie na stopę.
    Image description
    Jeżeli jednak “White Christmas” słuchany miliardowy raz tego dnia nie zakłóci naszego wewnętrznego zen i uda się nam pokonać cierpienie przedzierania się przez tłum, to kiedy staniemy chociaż na moment pod choinką sięgającą dwudziestu trzech metrów wysokości, ozdobioną przez ośmiokilometrowy sznur  50,000 ledowych światełek, to nawet największy świąteczny maruda ulegnie magii tej chwili. 
    ​Pierwsza choinka została postawiona i udekorowana na środkowym Manhattanie kiedy Rockefeller Center było jeszcze placem budowy. Był rok 1931 i w Nowym Jorku panowała przygnębiająca era Wielkiej Depresji. Drzewko ufundowali sami robotnicy budowlani a ich rodziny udekorowały je łańcuchami z żurawiny i papieru. Znalazły się na nim nawet metalowe puszki. Oficjalna choinka rozbłysnęła światełkami dwa lata później i od tamtego czasu jest tradycją powtarzaną każdego roku. Mówi się, że zapalenie światełek na choince pod Rockefeller Center, które oczywiście odbywa się z wielka pompą z udziałem tłumów i kamer telewizyjnych jest oficjalną datą rozpoczynającą okres świąteczny w mieście. Od 1936 roku choince towarzyszy lodowisko a w 1969 roku dekoracje dopełniło 12 rzeźb aniołów z drutu wykonanych przez artystkę Valerie Clarebout. Tegoroczna gwiazda wieńcząca czubek choinki wykonana jest z trzech milionów kryształów Swarovskiego a za jej projekt odpowiada światowej sławy architekt Daniel Libeskind. Kiedy 7 stycznia na choince zgasną lampki a miasto przejdzie w stan zimowej codzienności, drzewo znajdzie swoje drugie życie w postaci budulca domów dla najbiedniejszych. Od 2007 roku drewno z choinki jest przekazywane organizacji charytatywnej Habitat for Humanity. 

    Jestem pewna, że podniesie się teraz niejedna brew ale tradycją świąteczną równie wiernie kultywowaną w Nowym Jorku co odwiedzanie szopek w krakowskich kościołach jest oglądanie wystaw domów towarowych które w tym okresie prześcigają się w kreatywności swoich dekoracji.
    Image description
    Jest to tradycja nie tylko praktykowana przez turystów ale głównie przez miejscowych. Z pozoru banalne, ale dla domów towarowych takich jak Bergdorf Goodman, Macy’s , Lord & Taylor, Saks Fifth Avenue, Barneys i Bloomingdales w tym szczególnym czasie towar przechodzi na drugi plan a cała wystawa opiera się na opowiedzeniu wcześniej wybranej i precyzyjnie zaplanowanej fantastycznej historii. Tradycja dekorowania wystawy domu towarowego Macy’s sięga roku 1874. Całą dekoracją sklepu zajmuje się osobno do tego powołany dział i jest to praca całoroczna.   Oprócz swojej cudacznej wystawy Saks Fifth Avenue również zachwyca pokazem światła i muzyki wyświetlanym na fasadzie swojego budynku vis-a-vis Rockefeller Center. Tę tradycję sklep zapoczątkował w 2004 roku kiedy 50 ogromnych śnieżynek rozświetliło ścianę budynku przy pomocy 70,000 ledów. Ten zadziwiający spektakl świetlny oglądały tłumy. Można powiedzieć, hmmmm, żadna to tradycja, ale święta składają się właśnie z tych niewielkich przyjemności. Z braku oczekiwań i z bycia razem. Tęsknię więc, za czasem, kiedy z moją siostrą cioteczną chodziłyśmy po świątecznych jarmarkach oglądając nikomu niepotrzebne przedmioty i ustanawiałyśmy własną tradycje. Przeciskałyśmy się przez duszny tłum trzymając się za ręce, żeby się nie zgubić bo musiałyśmy mieć selfie pod choinką. Wystawa w Bergdorf Goodman zawsze wzbudzała w nas takie same reakcje pełnego zachwytu i po tej rewii kreatywności grzane wino to już nie tradycja a obowiązek. 
    W okresie świątecznym organizowane są autobusy wycieczkowe, które zabierają turystów z Manhattanu na Brooklyn. Mieszkańcy dzielnicy Dyker Heights słynną z dekoracji, do których pasuje tylko jedno chyba słowo: gargantuiczny i to jest pierwszy i zarazem ostatni mam nadzieję raz kiedy go używam. Wartość niejednej z nich oceniana jest na 10,000$. Tak, wiem, szokujące, ale prawdziwe.
    Ponieważ zawsze miałam problem z rzeczami, które trzeba i które muszę, tak też jest i u mnie z tradycją; pomocną dłonią więc, w kultywowaniu własnych, wynikających z wychowania stało się przyswajanie nowych, nabytych, zapożyczonych z innych kultur. Myślę, że kultywowanie tradycji tylko we własnym, najbliższym gronie i kiszenie je w ciasnym słoiku nie ma wielkiego sensu. Tradycja nabiera znaczenia wtedy, kiedy można się nią dzielić i kiedy potrafimy się otworzyć na tradycje innych kultur i adoptować z nich to co wydaje się nam piękne i potrzebne. Rozumiem punkt widzenia katolików patrzących ze zmarszczonym czołem znad żłóbka nowo narodzonego Jezusa jak ich drugie po Wielkanocy największe święto religijne uległo totalnej laicyzacji w świecie zachodnim.
    Rozumiem, że zasiadając do dwunastu potraw przy wigilijnym stole można mieć wątpliwości czy Holiday Party  (ang. przyjęcie świąteczne) to jeszcze ciągle Boże Narodzenie. W jakimś sensie jest to fantastyczne zjawisko  kiedy całe Stany Zjednoczone i wszystkie stolice Europejskie zamieniają się w tym czasie w rewię świateł a kontekst religijny schodzi na drugi plan. Jeżeli faktem jest, że religia tak często jest przyczyną podziałów, to w tym aspekcie tradycje zbudowane na bazie chrześcijaństwa i ewoluujące latami stały się elementem scalającym. Bo czym tak naprawdę jest Boże Narodzenie jak nie świętem pełnym miłości, a ta  jest możliwa do celebrowania przez wszystkich.
    Według informacji przekazywanych przez Rockefeller Center ich sławna choinka miała zawsze na celu “ od początku być miejscem zgromadzeń i refleksji nad wydarzeniami w otaczającym świecie….”
    Jeżeli takie faktycznie jest przesłanie to zadziwia fakt, że gałęzie tego wspaniałego i majestatycznego drzewa są w stanie udźwignąć to wszystko co dzieje się dzisiaj na naszej planecie. Pozostaje wiara, że duch świąt wzbudzi we wszystkich nie tylko szał zakupowy ale też empatię, tolerancję i miłość, czego nam wszystkim życzę. 


  • Published on

    ogród jako oaza zurbanizowanych miast

    Image description
    Kiedy byłam jak by to powiedzieć bez konieczności zdradzania wieku młodsza, moi rodzice byli w posiadaniu działki. Nie budowlanej co jest dzisiaj pierwszym, naturalnym skojarzeniem dla młodego pokolenia ale takiej uprawnej, z altanką i grządkami. Właściwie teraz z perspektywy czasu mogę śmiało przyznać, że jeżeli można powiedzieć o Mercedesie wśród działek to nasza na pewno zasługiwała na to miano. Urocza drewniana altanka, równiutkie grządki obsadzone wszelkimi dobrami natury, dominujące pomidory, bez których nie ma życia, przynajmniej dla mnie, drzewa owocowe, krzewy agrestu, malin i porzeczek, winogrono, z którego powstawało wino zwalające z nóg po jednym kieliszku, nie wspominając o idealnie zaprojektowanym kompostniku i tysiącu kwiatów, z których moja mama wyczarowywała bajeczne bukiety. Organiczny raj, którego w tamtych czasach za diabła nie byłam w stanie docenić, a wręcz przeciwnie kiedy słyszałam: "chodź pomożesz plewić"  dostawałam nagłego odrętwienia na samą myśl o siedzeniu między grządkami w pełnym słońcu i wygrzebywaniu trawska spomiędzy maleńkich marchewek. Działka i uprawianie na niej jakichkolwiek roślin wydawały mi się równie obciachowe co picie mleka prosto od krowy. Od tamtego czasu, no jednak zdradzę minęło pewnie jakieś ze trzydzieści lat i po okresie zachwytu nad mlekiem w woreczku, tym w plastikowej butelce i tym z kartonu wróciłam do punktu wyjścia i łapię się na tym, że wstaję wcześnie żeby kupić na targu żywność z metką bio płacąc za nią ileś tam razy więcej, że jajka przywożę ze wsi od pani która sama hoduje kury, że jak sąsiad pan Zbyszek przyniesie kosze jedzenia prosto z ogrodu to jestem szczęśliwa jak dziecko, że posadziłam zioła na balkonie, pomimo, że nie mam ręki do upraw i udają się tak sobie. Jeszcze tylko krowy nie doję sama. Fascynuje mnie droga jaką przeszliśmy w naszym myśleniu żeby na końcu znaleźć się w tym samym miejsc,u w którym już raz byliśmy. Szkoda jednak, że trzeba było tylu lat żeby zrozumieć, że uprawa własnej rukoli na grządce może być "cool".
    Image description
    Często przechodząc obok ogródków działkowych pojawia mi się obraz zapamiętany z dzieciństwa, do którego mam sentyment, działkowiczek w bikini spalonych słońcem i w nieodzownym słomkowym kapeluszu z wielkim rondem, pochylonych nad koprem włoskim. Lubię tą senną atmosferę brzęczących owadów i dźwięków różnych audycji radiowych dobiegających z małych domków. Lubię podpatrywać co ludzie sadzą na grządkach i pomimo, że sporo właścicieli zamieniło dawne uprawy na formę bardziej rekreacyjną, tylko z trawą i tujami, to ciągle, jest to własna oaza zieleni wśród chaosu i zgiełku miasta. 
    Światowe metropolie, każda na swój sposób, radzą sobie z brakiem terenów zielonych,  oczywiście parki miejskie są tu najczęstszą odpowiedzią na ten problem  ale cieszy to, że na parkach nie poprzestają.
    Latem 2016 roku w Paryżu uchwalono nowe prawo zachęcające mieszkańców do zakładania i uprawiania własnych ogrodów miejskich. Do roku 2020 władze Paryża przewidują powiększenie terenów zielonych o 100 hektarów z czego 1/3 przewidziana jest pod uprawę warzyw i owoców. Nie jest już dla nikogo tajemnicą, że najczęściej wykorzystywanymi pod uprawy w Paryżu terenami są dachy budynków. Wykorzystywane są dachy nie tylko przestrzeni publicznej ale też bloki mieszkalne, kamienice, apartamentowce. Pozostając na tej drodze Paryż ma szanse stać się najbardziej przyjaznym dla ogrodów miastem świata.
    Poza naturalnymi korzyściami płynącymi z tak sformułowanego prawa jak oczywiście dbanie o  środowisko, umożliwienie mieszkańcom częstsze przebywania pośród zieleni, uprawa własnego jedzenia i naturalna izolacja dachów to ideologia niosąca ze sobą jeszcze jedno bardzo istotne przesłanie a mianowicie zacieśnianie więzi lokalnych. Jeżeli w restauracjach powstają stoły wspólnotowe to tym bardziej uprawianie wspólnego ogrodu i dzielenie się jego plonami przez mieszkańców jednej kamienicy może być podstawową do budowania lepszych relacji sąsiedzkich.  Przestajemy być sobie obcy i przy spotkaniu w windzie nie musimy już nerwowo liczyć kolejnych pięter.
    Nowy Jork poza swoimi wyjątkowymi parkami i ogrodami z czego najsłynniejszy Central Park powstały w 1857 roku zajmuje 3,41 km2 powierzchni Manhattanu, postawił również na ogrody wspólnotowe (community garden).
    Image description
    Historia ogrodów wspólnotowych sięga roku 1970 i jest związana z ekonomicznym kryzysem, który postawił miasto na krawędzi bankructwa i  z około 400,000 arów opuszczonych i niezagospodarowanych gruntów. Dziury pustych parceli odstraszały zaniedbanym wyglądem gromadzących się śmieci. W 1973 roku mieszkanka części Manhattanu znanej jako Lower East Side, niejaka Liz Christine postanowiła walczyć z nieużytkami. Założyła grupę Green Guerillas (ang. Zieloni Partyzanci), której celem było  zazielenienie opuszczonych gruntów. Ich praca była o tyle utrudniona, że często działki były niedostępne. Wrzucali więc na ślepo nasiona, nawóz i wodę licząc, że przynajmniej część z nich zakiełkuje i przeobrazi niezabudowane parcele. 
    Szczególną uwagę Liz przykuła opuszczona działka na rogu ulic Bowery i Houston. To właśnie tutaj orędowniczka zieleni wraz ze swoimi Green Guerillas utworzyła pierwszy w Nowym Jorku ogród wspólnotowy.

    ​Ochotnicy oczyścili teren ze śmieci, nawieźli ziemię, posadzili drzewa, zaplanowali uprawę warzyw i ogrodzili nowo powstały ogród. W 1974 roku miasto uszanowało starania jego mieszkańców i wydzierżawiło ogród wspólnocie za symboliczną kwotę jednego dolara miesięcznie. Ten pierwszy ogród wspólnotowy nazwany od imienia i nazwiska jego założycielki Liz Christine można odwiedzać po dzień dzisiejszy. Stał się również inspiracją dla kolejnych prawie sześciuset przeobrażeń bo około tylu ogrodów wspólnotowych znajduje się dzisiaj w mieście. Nazywany często, moim zdaniem niezasłużenie betonową dżunglą, Nowy Jork ma największą w całych Stanach sieć ogrodów wspólnotowych a miejskie farmy przeznaczone pod uprawę warzyw i owoców nie są już niczym niezwykłym.
    Image description
    Myślę, że idea ogrodów wspólnotowych oparta na czystym wolontariacie buduje silne podstawy dzielnic a te wzmacniają całe miasto. Szczególnie w mieście takim jak Nowy Jork gdzie każdy jest skądś, możliwość wspólnego tworzenia czegoś tak niezwykłego czym jest ogród pozwala na łatwiejszą adaptację i nawiązanie kontaktów. Ogrody te służą nie tylko jako naturalne schronienie przed zgiełkiem miasta, w którym szukamy i znajdujemy wytchnienie ale również miejsce w którym można zorganizować ważną dla nas uroczystość. 
    Moja bliska znajoma Janene jest w zarządzie jednego z wyjątkowych ogrodów o tajemniczej nazwie 6BC mieszczącego się przy Szóstej Ulicy pomiędzy Alejami A i B. Janene, która pochodzi z bogatej w roślinność Nowej Zelandii, mówiąc o  "swoim ogrodzi" używa dokładnie tego samego zwrotu, którego i ja jak i pewnie wszyscy, dla których naturalna przyroda ma tak wielkie znaczenie, a mianowicie: oaza. 
    Image description
    Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że nie było wspanialszej oazy na zjedzenie lunchu niż ogród mieszczący się dosłownie za rogiem od mojego ostatniego miejsca pracy w Nowym Jorku. West Side Community Garden zamienia się każdej wiosny w miejsce magiczne kiedy zaczyna kwitnąć 13000 tulipanów posadzonych w listopadzie przez ochotników. Móc usiąść pośród tych wszystkich kwiatów w ciepłym wiosennym słońcu kiedy w pracy spędzamy po 10 godzin dziennie a wokół nas zgiełk miasta, uważam za jeden z największych dobrodziejstw i nie zawaham się nazwać tego momentu przywilejem.
    Czy to ogródek działkowy, czy farma na dachu czy ogród wspólnotowy, jest naszym obowiązkiem wobec tej planety, którą nazywamy domem i wobec nas samych aby było ich jak najwięcej. Musimy zadbać o to żeby nasze dzieci wiedziały, że marchew nie pochodzi z półki supermarketu.
    Dzielę się tymi spostrzeżeniami bo wierzę, że zawód projektanta wnętrz, który z dumą wykonuję nie ogranicza się do wyboru koloru farby i tkaniny na sofę. Myślę, że polega przede wszystkim na tworzeniu lepszej przestrzeni życiowej . Czy tworzenie zielonych przestrzeni nie jest jedną z form tego ulepszania?
    Nie przychodzą mi na koniec lepsze słowa niż te, które napisała do mnie Janene dzieląc się swoimi doświadczeniami z ukochanego  ogrodu, więc pozwolę sobie ją tylko zacytować:
    " Ogrody wspólnotowe są wybawieniem dla nas mieszkających w ciasnych, manhattanskich kawalerkach bez dostępu do balkonu czy jakiejkolwiek przestrzeni na zewnątrz. 
    Dostarczają jakże cennej, zielonej przestrzeni, dzięki której życie w mieście staje się dużo łatwiejsze do zniesienia."


    **********Ten wpis nie byłby możliwy bez współpracy z wyjątkową osobą jaką jest Janene Knox która była nie tylko wyjątkową inspiracja ale zgodziła się również udostępnić zdjęcia 6BC ogrodu pochodzące z jej własnej kolekcji*******
    **********Wszystkie zdjęcia są zrobione przez Janene Knox i przedstawiają ogród 6BC***************

  • Published on

    Serena Bar w hotelu chelsea

    Posiadam nieodpartą potrzebę ciągłego inspirowania się. Jestem w wiecznym momencie poszukiwania czegoś co mnie poruszy tak, że da energię do nowego działania; pobudzi wszystkie zmysły aż do etapu, w którym mogę się na chwilę zatrzymać aby powstała nowa idea. 
    Wszyscy w mniejszym lub większym stopniu potrzebujemy inspiracji. Dla każdego oznacza ona zupełnie coś innego i dla każdego ma to inne konsekwencje. Jednym pozwoli rano położyć stopę poza łóżkiem, innych wyniesie w podróż na orbitę okołoziemską. 
    Inspiracją może być smuga dymu z jesiennego ogniska rozlana nad brunatną ziemią, śpiące oczy kota, książka przerwana na kilka kartek przed końcem tylko po to żeby trwała wiecznie, film po którym nie można wstać z fotela i zapomina się o popcornie smętnie przyklejonym do warg. Inspiracją mogą być  “Myśliwi na śniegu” Bruegel’a, od których robi się zimno na plecach i czuć lodowate powietrze nawet w upalny dzień. Tak naprawdę nie ważne co nas inspiruje tylko co zrobimy ze stanem inspiracji. Czy będzie tylko ulotną chwilą, momentem euforii puszczonym w niepamięć czy pozostanie na dłużej i pozwoli na rozwinięcie się w nową formę.
    Są inspiracje dnia powszedniego, do których uśmiechamy się jak w stanie zakochania ale są też takie, do których tęsknimy zawsze bardzo i kiedy się nam wydarzają to zachodzi w nas zmiana już nieodwracalna, wiemy, że nic już nie będzie tak samo. Coś na zawsze w nas pęka, żeby w tej przestrzeni mogło powstać nowe. Inspiracje są jak milowe kamienie na drodze naszego życia, dzięki którym podejmujemy decyzje i podążamy szlakiem, którego inaczej nigdy byśmy nie odkryli. 
    Moją słabością (naprawdę to powiedziałam) są silne kobiety. Przy wszystkich miejscach, które miałam okazje odwiedzić, dziełach wielkiej architektury zapierających dech w piersi, których mogłam doświadczyć, wysłuchaniu Ravela w nowojorskiej filharmonii i przy zawrotach głowy po zobaczeniu wystawy Olafura Eliassona to spotkania z kobietami, które bez wahania sięgają do chmur są moją największą inspiracją. Kiedy poszłam na wywiad z pisarką Joan Didion to przyznaję nie pamiętam z niego nic bo cały czas nie mogłam uspokoić entuzjazmu jaki wywoływała we mnie ta zasuszona niczym Urszula Buendia kobieta siedząca w fotelu , który wydawało się pochłaniał ją całą. Patrzyłam na jej pomarszczoną twarz, nieodłączne kaszmirowe leginsy i myślałam o tym, że można pisać o bólu, cierpieniu i stracie najbliższych sobie ludzi bez cienia egzaltacji i to tak poruszająco, że ciarki przechodzą po plecach.
    Wychowałam się w domu, w którym prababcia siedziała podczas świąt na honorowym miejscu i nie wstydzę się przyznać, że ta maleńka kobieta jest moją największą żeńską inspiracją. Babcia która uratowała swoją rodzinę podczas wojny była niezłomna. Kiedy po latach rozdrabniałam na cząsteczki pierwsze wszystkie historie, którymi nakarmiła mnie w dzieciństwie to pomyślałam, że skoro ona uchroniła siebie i dzieci spod karabinów, jeżeli nie złamał jej głód i śmierć ukochanego syna to ja też się nigdy nie poddam. 

    Moją drugą wielką inspiracją jest Serena Bass. Było lato 1999 roku i za dwa miesiące miało się spełnić moje największe marzenie i miałam rozpocząć studia na wydziale projektowania wnętrz. Staliśmy w piwnicy kultowego w Nowym Jorku hotelu Chelsea, Serena i jej syn Sam, którzy właśnie wynajęli te przygnębiające lochy, mój mąż który podjął się niemożliwego na pierwszy rzut oka zadania, doprowadzenia piwnicy do stanu przemiany w bar i ja nieopierzony ptaszek,  z czystej ciekawości uczestnicząca w spotkaniu, podczas którego chyba częściej otwierałam buzię ze zdziwienia niż miałabym coś konstruktywnego do dodania. Serena i Sam jedno przez drugie, gestykulując z siłą holenderskich wiatraków, z perfekcyjnie idealnym brytyjskim akcentem przekrzykiwali się opisując jak tu będzie wspaniale i jakie cudowne miejsce tu powstanie, do którego będą tłumnie przybywać modelki i aktorzy, wszyscy piękni i wspaniali. Taki Sex w Wielkim Mieście tylko na żywo. Przyswojenie tych idei przychodziło mi przyznaję z trudem. Dzisiaj moja wyobraźnia przestrzeni to raczej impuls i jestem w stanie dość szybko zwizualizować sobie jak to będzie, wtedy jednak to była zupełnie inna bajka, inne czasy, inna ja. Stałam więc jak zamurowana zadając sobie pytanie co oni do licha plotą? Otaczała nas goła i dość nierówna ziemia pod nogami. Podłoże bardziej wyglądało jak gotowe pod uprawę ziemniaków a gdzie tu mówić o barze z modelkami i aktorami. Ceglane ściany i niski sufit z wiszącymi kablami i rurami. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach, który znałam z dzieciństwa kiedy z dzieciakami z podwórka goniliśmy się po piwnicach. Lekko stęchły i chłodnawy od braku słońca i powietrza. 
    Jakoś trudno było mi się nakręcić tym ich entuzjazmem ale jednocześnie nie byłam w stanie oderwać wzroku od Sereny. Kojarzyła mi się z ognistą kulą energii i życia. Pomyślałam, że gdyby można ją było podłączyć do generatora to oświetliła by sobą całe to dziwne miasto a może i inne miasta też i wszyscy mogliby się zarazić od niej tą niesamowitą energią i ogrzać przy jej blasku. Miała na sobie czarną sukienkę, która wydawała się jeszcze czarniejsza na tle platynowego blondu jej włosów ściętych w stylowy bob z charakterystyczną grzywką do połowy czoła. Usta zawsze pomalowane na czerwono. Jeździła wtedy wielgachnym SUV, Chevroletem , z którego ledwo ją było widać ale i tak wszyscy uciekali przed nią z drogi. Kiedy pierwszy raz znalazłam się w jej mieszkaniu to uczucie, które mną ogarnęło można porównać do tego co mogła czuć Alicja trzymając w ręce ciasteczko z kuszącą ofertą zjedz mnie. Zjadłam, bez chwili namysłu. Alicję, jej lot przez jamę królika doprowadził do magicznego świata, a mnie przejście przez próg jej lokum otworzył na świat designu o jakim nie miałam pojęcia. Stanęłam przed progiem i uchyliły się stare, klasyczne drzwi pomalowane na czarno błyszczącą farbą. Nacisnęłam mosiężną klamkę i odwróciłam się za siebie. Poczułam się wolna od tego co było mi znane i zakodowane, bez żalu zostawiałam za sobą świat, w którym, wersalki skrzypiały sprężynami pod śpiącymi domownikami, rozkładane ławy, przy których zjedzenie obiadu wymagało cyrkowych akrobacji, pokrywanych lakierem matowiejącym od ciepłego kubka z herbatą, meblościanek z Kalwarii i Swarzędza powielanych w co drugim mieszkaniu blokowisk. Zagryzłam ciasteczko jeszcze raz i za czarnymi drzwiami  znalazłam sypialnię pomalowaną w pionowe biało czarne pasy z wielkim łóżkiem i wanną na nóżkach stojącą najspokojniej w rogu pokoju. Byłam w żywiole, w swoim świecie. Wiedziałam, że nic już nie będzie tak samo.
    Serena Bass jak sama o sobie mówi jest szefem kuchni, pisarką i miłośniczką kotów i nie projektantem. W rzeczywistości stoi na czele imperium cateringowego na liście którego znajdują się tacy klienci jak Sarah Jessica Parker, Calvin Klein, Hilary Clinton, Vogue, Al Gore, Vanity Fair, Bergdorf Goodman, Saks 5th Avenue i wiele innych znakomitości. Jej specjalnością nie jest tylko dowiezienie znakomitego jedzenia. Nad każdym przyjęciem pracuje sztab ludzi dbający o każdy najmniejszy szczegół począwszy od równo ułożonych serwetek poprzez oświetlenie i kwiaty a skończywszy na stworzeniu dekoracji, dzięki której nawet najbardziej nijakie miejsce może stać się nawet indyjskim pałacem.  Serena jest też szefem kuchni w restauracji Lido na Harlemie, autorką książki, w której przepisy kulinarne przewijają się z anegdotami z życia osobistego. Kiedy w 1999 roku Stanley Bard właściciel hotelu Chelsea zaproponował jej możliwość lepszego wykorzystania trzech sal piwnic hotelu niż ziejący pustką loch zgodziła się od razu i wynajęła miejsce, w którym przez następne kilka miesięcy budowaliśmy bar.  
    Hotel Chelsea to nie jest jakiś tam hotel, których setki roją się na Manhattanie. To hotel legenda, ikona stworzona dzięki sławie swoich mieszkańców. Wybudowany w 1883 roku z przeznaczeniem na budynek mieszkalny, dominuje nad 23 ulicą mniej swoim rozmiarem a bardziej charakterystyczną różową, wiktoriańską fasadą i koronkowymi balkonami. Budynek zmienił swoje przeznaczenie i stał się hotelem w 1905 roku. Od tamtego czasu w jego pokojach i apartamentach gośćmi byli między innymi Mark Twain, Sarah Bernhardt, O.Henry, Arthur Miller, Allen Ginsberg , Stanley Kubrick, Milos Forman, Jane Fonda, Patti Smith, Jim Morrison, właściwie ta lista nie ma końca. To tutaj Arthur Clarke napisał Odyseję Kosmiczna 2001. Uważa się, że w pokoju numer 100 Sid Vicious ugodził śmiertelnie swoją dziewczynę Nancy Spungen. Janis Joplin i Leonard Cohen przeżyli tutaj swój romans w roku 1968, którego efektem były dwie piosenki Cohena “Chelsea Hotel” i “ Chelsea Hotel #2”.  W 1966 roku Andy Warhol i Paul Morrissey wyreżyserowali w nim Chelsea Girls, film o stałych bywalcach studia Warhola i ich życiu w hotelu. 
    Pod ciężarem tej legendy, na samym dole, w suterenie, Serena miała stworzyć nowe lokum dla jej znakomitych gości. Kiedy mówiła, że nie jest projektantem nie kłamała. Nie posiada ani żadnego profesjonalnego przygotowania ani nigdy nie było to jej powołaniem. Posiada jednak coś więcej, naturalny dar do tworzenia miejsc, w których chce się przebywać, w których chce się pozostać na dłużej. Sama przyznaje, że działa instynktownie i wszystko co robi jest po części sprawą przypadku a po części wypływa z niej samej ale to jest właśnie to czego nie da nam ani żadna szkoła ani tysiące godzin pracy, bo to jest talent. Jestem daleka od wygłaszania tutaj teorii, że od jutra każdy kto posiada talent do projektowania i poczucie estetyki powinien rzucić wszystko i zająć się wnętrzami. Jestem również zwolennikiem profesjonalnego przygotowania do zawodu, nie mniej jednak myślę, że często nasze profesjonalne przygotowanie do pewnego stopnia nas ogranicza. Zaczynamy zapominać o instynkcie i wyobraźni, sabotujemy naszą kreatywność i ograniczamy ją zasadami typu - tak się nie robi, a tak nie powinno być. Myślę, że szczególnie w miejscach przestrzeni publicznej pozwolenie sobie na oddech wolnego umysłu i zdanie się choć w małym procencie na przypadek może mieć pozytywny skutek. Na pewno rzadziej niż częściej możemy sobie pozwolić aby naszym szkicem kierowała ręka przypadku, w ogromnej mierze jest to luksus nie być obligowanym budżetem czy klientem i móc stworzyć coś własnego, wypływającego tylko z kierowania się impulsem. 
    Po dziewięciu miesiącach pracy z lochu i ziemnego ugoru nie pozostało nic. Staliśmy w tym samy miejscu co prawie rok wcześniej i otaczały nas ściany w kolorze chińskiej czerwieni stojące na cementowej podłodze. Panował klimat kolonialny zaakcentowany przez marokańskie lampiony i niezwykłe drzewa palmowe zrobione z aluminium. Panował półmrok ale dominujące na ścianach lustra odbijały światło sączące się przez  koronkę lampionów. Prawie całą środkową salę okupywał heksagonalny bar zbudowany z drewna pomalowanego na ciemny brąz. Wnętrze było olśniewające, egzotyczne, składające się z elementów, które nie miały prawa zaistnieć razem a jednocześnie absolutnie spójne. Na koniec mistrz Feng Shui “pobłogosławił” klub stwierdzając też, że wszytko działa według zasad wschodniej filozofii i można było czekać na pierwszych gości.
    Ich świetność dorównywała tym z górnych pokoi. Stałym bywalcem stał się mieszkający w hotelu Ethan Hawke. Przyjęcia urządzali tam Stella McCartney i Oprah Winfrey. Swoją obecnością wieczory i noce uświetniali Madonna, Sean Penn, Lou Reed, Gwen Stefani, Shannen Doherty, Heather Locklear i Johnny Lydon.
    Serena wspomina jak jednego wieczoru Robert Smith z The Cure zasnął na sofie po czym jakąś godzinę później pojawił się Salman Rushdie, a niedługo po nim przez drzwi przeszła Monica Lewinsky. Niestety bar tak jak powstał w ogromnym szumie, chaosie i entuzjazmie tak dość szybko jego płomień zgasł i czas się wypalił. Serena sprzedała lokum w 2004 roku. Pomimo gigantycznej przemiany wnętrza jakiej dokonał nowy właściciel, tym razem też nie wytrzymał próby czasu i musiał  zamykać interes. Dzisiaj miejsce zieje pustkami. Taki jest Nowy Jork, zmienny jak jego migające światła. Bucha płomieniem podsycanym energią łatwopalnej substancji po czym gaśnie niespodziewanie, bez zapowiedzi.

    Miałam okazje pracować jeszcze później dla Sereny i byłam częścią jej zespołu tworzącego dekoracje do przyjęć. Jedna z najbardziej żywiołowych prac jakie miałam przyjemność wykonywać. Budowanie dekoracji kojarzyło mi się z usypywaniem mandali z piasku. Pracowaliśmy czasami kilka dni mozolnie układając, upinając, skacząc od drabiny do drabiny żeby po paru godzinach wszystko zebrać do pudeł i kosza. Jednak warto było, bo na tę chociaż krótką chwilę kiedy gasły światła a dookoła zapalone były tylko świece wszystko wyglądało jak magia.
    Pamiętam jak raz przygotowywaliśmy przyjęcie na tarasie kilku poziomowego apartamentu Davida Copperfielda. Zabrałam lunch i zjechałam windą do wielkiego pomieszczenia z wszystkimi oknami zasłoniętymi ciężkimi, czarnymi kotarami. Usiadłam na podłodze z moją dość kiepską kanapką pomiędzy kolekcją pamiątek związanych z magią, zbieranych przez właściciela mieszkania. Spoglądały na mnie bibeloty Houdiniego a ja poczułam się jak wtedy kiedy pierwszy raz stanęłam na progu mieszkania Sereny; zagryzłam chleb z kurczakiem i pomyślała: właściwie to wszystko jest możliwe.

  • Published on

    z podróży do stolicy północy

    Zawsze myślałam o Nowym Jorku jak o mieście zawieszonym w chmurach. Zbyt długie zwiedzanie miasta można przypłacić koniecznością noszenia później kołnierza ortopedycznego, bo raczej większość czasu spędzimy z głową zadartą do góry. Tego samego na pewno nie można powiedzieć o Rejkiawiku. Powiedzieć o zabudowie stolicy Islandii niska byłoby niedomówieniem. Uknułam sobie słowo, które dla mnie oddaje idealnie charakter architektoniczny miasta: “domkowate”. Ciasno przylegające do siebie domy najczęściej pokryte są blachą falistą i każdy pomalowany jest na inny, zdecydowany kolor.
    Blacha falista jest odpowiedzią na brak drewna jako materiału budulcowego, a odważna i unikatowa kolorystyka rekompensuje brak bogatej roślinności i pomaga przetrwać zimowe dni kiedy światło dzienne dociera do Rejkiawiku na zaledwie skromne cztery godziny.
    Na tle parterowej zabudowy dwa olbrzymy zaznaczają wyraźnie swoją obecność: hala koncertowa i centrum konferencyjne Harpa oraz najwyższy w mieście i drugi co do wysokości na wyspie obiekt, wieża kościoła Hallgrimskirkja. Nie mam złudzeń, że ktoś zapamięta nazwę i współczuję, jeżeli ktokolwiek czyta to na głos. 
    Dwie budowle, pomimo że obie nowoczesne to jednak odbiegające od siebie wyglądem znacząco, o zupełnie innym przeznaczeniu i charakterze, które dzieli 25 lat różnicy, a których elewacje inspirowane były tym samym elementem skały bazaltowej dominującej w naturalnym środowisku Islandii. 
    Jeżeli w przypadku kościoła Hallgrimskirkja jego architekt Guðjón Samúelsson (nie do przeczytania) sięgnął po bardziej dosłowną formę tej inspiracji, tak w przypadku Harpy twórca jej elewacji, wybitny artysta pochodzenia islandzkiego Olafur Eliasson potraktował ją w sposób abstrakcyjny.
    Hallgrimskirkja jest kościołem luterańskim nazwanym na cześć Islandzkiego poety i duchownego Hallgrímura Péturssona. Jego strzelisty kształt widoczny jest z każdego punktu w mieście a wysokością 74.5 metrów dominuje nad panoramą Rejkiawiku. Jego projekt powstał już w 1937 roku ale budowa rozpoczęła się dopiero po zakończeniu II Wojny światowej i trwała 41 lat. Islandia nie posiada zbyt wielu zabytków czy dzieł architektonicznych i większość turystów wybiera ten kierunek z nastawieniem na doznania krajobrazowe, nie dziwi więc fakt, że Hallgrimskirkja cieszy się ogromną popularnością wśród odwiedzających miasto. Myślę jednak, że większość zwiedzających nie wybiera go ze względu na surowe wnętrze ale ze względu na taras widokowy znajdujący się na szczycie wieży. Okna umieszczone są z każdej strony tak, że mamy wrażenie bycia na dachu miasta.
    Harpa po Islandzku znaczy harfa co biorąc pod uwagę główne przeznaczenie gmachu mieszczącego cztery sale koncertowe wydaje się jak najbardziej odpowiednie; ale harpa to również islandzka nazwa określająca pierwszy miesiąc wiosny. To bardzo ważny czas dla Islandczyków, przynoszący po długiej i ciemnej zimie “jaśniejsze dni”.  Budynek położony jest na krawędzi lądu i oceanu. Z jednej strony otwiera się na dynamizm miasta a z drugiej otacza go woda. Harpa powstała we współpracy duńskiego architekta Henninga Larsena z artystą Olafurem Eliassonem i przy konsultacji z lokalnym studiem architektonicznym Batteríið. 
    Eliasson absolutnie unikatowy artysta, który chyba największy rozgłos zyskał sobie instalacją wodospadów na East River w Nowym Jorku, jest twórcą konceptu południowej fasady Harpy. Do jej powstania użyto szklanych brył, których zadaniem jest odbijanie wszystkich kolorów otoczenia.
    W nocy fasadę zalewa blaskiem wbudowane w każdą szklaną bryłę oświetlenie ledowe.
    Główna idea jaka przyświecała artyście to odwrócenie istoty budynku jako formy statycznej i wykorzystanie gry światła jako odpowiedzi na ciągle zmieniającą się dynamicznie scenerię.
    Jest to budynek właściwie nie do ogarnięcia ani na pierwszy rzut oka ani przy bliższym zwiedzaniu. Z każdej strony wygląda zupełnie inaczej. Jeżeli można by go pomniejszyć do mikroskopijnych rozmiarów to równie dobrze mógłby perfekcyjnie zastąpić oczko pierścionka.
    Największe audytorium Harpy mieszczące 1800 gości nosi nazwę Eldborg pochodzącą od wulkanicznego krateru, oznaczającą Ognistą Górę. Jego wnętrze zostało zaprojektowane w dominującym kolorze krwistej czerwieni. Ściany audytorium zostały zbudowane z cementu i wykończone dębowym fornirem lakierowanym na czerwono.

    W 2013 roku projekt został uhonorowany najbardziej prestiżowym wśród europejskich wyróżnień, nagrodą Mies van der Rohe.
    Wiel Arets, przewodniczący jury podczas wręczania nagrody powiedział: "Harpa uchwyciła ducha narodu Islandii, który przez cały czas trwania Wielkiej Recesji działał świadomie na rzecz powstania tego wielokulturowego projektu. Wspaniałe, przenikające niekończącą się grą kolorowych świateł szklane bryły wyrażają dialog miasta Rejkiawik z wewnętrznym życiem obiektu.
    Interdyscyplinarna współpraca architekta Henningime Larsena i artysty Olafura Eliassona nadała tożsamość społeczności  dotąd znanej ze swoich legend a projekt stał się ważnym przesłaniem dla świata i spełnieniem długo oczekiwanego marzenia narodu islandzkiego.”