• Published on

    “Nie projektujmy dla jednorazowego użycia - wziąć, użyć, zmarnować.  Projektujmy z myślą o następnym użyciu" William Mcdonough i teoria od kołyski do kołyski

    “ Historia każdego narodu jest ostatecznie zapisana w sposób, w jaki troszczy się o swoją ziemię” - Franklin Delano Roosevelt
    Przyszło mi w udziale przeżyć czasy, kiedy z dwoma, litrowymi butelkami na mleko, wdzięcznie brzdękającymi w mojej materiałowej siatce na zakupy, podążałam do tak zwanej mleczarni, aby wymienić je na nowe, wypełnione po brzegi krowim darem. Zamknięte były aluminiową folijką, której niepewność trzymania w objęciach brzegów butelki stanowiła dodatkową atrakcję możliwości zalania wszystkiego białym płynem. To były czasy, w których jedyną różnicę w opakowaniu mlecznych napojów stanowiły różne rozmiary butelek i kolory owej folijki. Dla odmiany zawartość szaroburej, papierowej torby rozpoznać można było po pierwszej literze oznaczającej mieszczący się w niej produkt. Szarobura kilowa torebka z “C” oznaczała, że kupujemy cukier, a taka sama szarobura torebka z “M”  wskazywała na mąkę i tak dalej. Ponieważ moje rodzące się już wtedy poczucie estetyki szarpało moimi emocjami jak świeżo złowiony węgorz na końcu wędki, to oprócz spoconej kolejki, w której stawałam, żeby wymienić swoje puste butelki, pamiętam z tamtego okresu głównie swoją wściekłość na tą całą szaroburość i na papier, na którym pani za ladą podliczała zapisane długopisem słupki cen, żeby później zapakować w niego odrąbane z bloku masło.
    To nie jest wpis o żartach rodem z “Misia”, ani tęsknocie za tamtymi czasami, to jest wpis podążający za pytaniem, czy jest możliwe, że my wtedy jednocześnie otoczeni tą nijaką i sprzaśną brunatnością byliśmy bardziej niż kiedykolwiek eko? Jak wielkie koło zatoczyliśmy od tamtych mleczarni poprzez zachłyśnięcie się każdym foliowym, kolorowym woreczkiem, do dnia dzisiejszego, w którym Paryżanie udają się na wieś z własnymi butelkami w torbie uszytej z lnu pochodzącego z ekologicznej, lokalnej uprawy, aby rolnik wypełnił ich old schoolowe szkło świeżym, niepasteryzowanym mlekiem? Nagle proceder, który wydawał się nam kiedyś totalnym obciachem stał się super cool?
    Czytam, że w proszku do prania mogą znajdować się rakotwórcze związki, które podczas zwyczajnego procesu usuwania plam mogą przedostać się do ubrań wywołując u nas śmiercionośną chorobę. Zastanawiam się, czy tu postawić naprawdę kropkę czy gigantyczny znak zapytania. Wrzucam ubrania do pralki i ze strachem, ale jednak mimo wszystko wlewam środek piorący i z trwogą patrzę jak z każdym obrotem bębna w moje spodnie włazi rak, który mnie zabije. Oczywiście, że rozwiązaniem może być zrobienie sobie własnego proszku do prania, ale pozwolę sobie na moment być adwokatem diabła i zakwestionować ten pomysł, bo czy to jest naprawdę rozwiązanie? Czy rozwój naszej cywilizacji ma nas doprowadzić na brzeg rzeki z tarką i boraksem? Ponieważ ekologia jest dla mnie wyjątkowo ważna i wbrew postawionym tu, mącącym ten pogląd znakom zapytania, jest bliska mojemu sercu, to zadaje sobie pytanie, jak być eko i nie dać się zwariować? Czy to jest normalne, że żyjemy na świecie, w którym zmuszani jesteśmy do czytania każdej etykiety i robienia doktoratu z chemii, który pozwoli je zrozumieć? Czy nie mamy prawa żyć na świecie wolnym od studiowania składu chemicznego klocków dla trzylatka? Czy nie mamy prawa założyć, że wszystko co jest wyprodukowane na nasz użytek, jest dla nas w stu procentach bezpieczne? 
    Tak naprawdę, to ja nie chcę być “świadomym konsumentem”, chcę być konsumentem nieświadomym, wierzącym w swoje odwieczne prawo do życia na ziemi wolnej od ubrań, które mogą mnie zabić tylko dlatego, że nie przeczytałam tysiąc razy ze zrozumieniem etykiety proszku do prania. 
    Mam prawo żądać od producenta nie, poprawnego oznaczenia etykietą śmiercionośnego składu mojego detergentu, ale mam prawo wymagać, aby taki skład nigdy nie powstał, a jeżeli już, to żeby nigdy nie trafił na sklepowe półki. To nie jest kwestia wyboru pomiędzy kupieniem czegoś lub nie i to nie jest kwestia decyzji zrobienia sobie własnego proszku, ale kwestia sprzeciwu na świat w którym sami się zabijamy i to poprzez ścieranie plam. Utopia? Częściowo pewnie tak, ale czy bunt nie rodzi się często z utopii? 
    Nasze prawo nie zaczyna się jednak i tym bardziej nie kończy na składzie proszku do prania. Nie tylko jako ludzie, ale jako społeczność tej planety mamy prawo do czystego powietrza, czystej wody, czystej gleby i czystej energii. Piszę to szczególnie jako mieszkaniec Krakowa, duszący się w oparach śmierdzącego smogu, posiadający absolutną świadomość zaniedbania w domaganiu się swoich praw.
    Nurtuje mnie zagadnienie, które w moim przekonaniu nierozerwalnie łączy się z poruszonym tematem ekologi, a mianowicie czasu ludzkiej reakcji na całe to zło.
    Abstrahując od teorii nastawienia drugiego policzka, bo nie o altruizm tu chodzi, w naturalnym odruchu, kiedy ktoś wyrządza nam krzywdę, powiedzmy wali w nas kamieniem to z drobnymi wyjątkami masochizmu nasza reakcja będzie natychmiastowa. Nie ważne, czy zareagujemy oddając cios tym samym kamieniem, czy rzucimy się do ucieczki, ale raczej nie pozostaniemy w swoimi miejscu z opuszczonymi rękoma. Trudno wyobrazić sobie lecący ku nam grad kamieni i zachowanie w tym momencie stoickiego spokoju, i wyrazu twarzy proszącego o więcej. Jak więc to możliwe, że nie ma w nas naturalnego buntu i natychmiastowej reakcji na odbieranie nam prawa do życia na zdrowej planecie? Czy pozostajemy bierni, bo efekty wydają się być zbyt długofalowe i nie doświadczamy ich bezpośrednio na sobie? Bo zamach na planetę nie przyszedł z kosmosu i nie pozostawia otwartych ran czy blizn? Czy może dlatego, że łatwiej zepchnąć konsekwencje na następne pokolenia? Ale jak to się ma do miłości jaką obdarzamy dzieci, bo przecież obdarzamy?
    W 2002 roku architekt William McDonough we współpracy z niemieckim chemikiem Michaelem Braungartem napisali książkę pod zagadkowym tytułem “Cradle to Cradle: Remaking The Way We Make Things” ( ang. od kołyski po kołyskę: przerabianie sposobu w jaki robimy rzeczy). Książka stała się w pewnym sensie manifestem ideologii, w której design inspirowany jest naturą. Jest to wizja ciągłego cyklu użytkowania i ponownego użycia materiałów, w efekcie którego nie powstają żadne odpady. Minęło 17 lat i zapoznając się z teoriami i działalnością McDonough'a, pioniera w projektowaniu przyjaznego środowisku, można by użyć jakże modnego stwierdzenia: “jakie to na czasie”. Teraz? 
    W designie zwrot “od kołyski po kołyskę” sugeruje, że życie wszystkiego co zostało zaprojektowane nie kończy się z chwilą “śmierci” przedmiotu. Jest to teoria, która wychodzi poza ramy standardowego myślenia, w którym cykl przydatności rzeczy kończy się na wysypisku, a skupia na oparciu o cykl występujący w naturze, w której nic nie ginie. Idea, która promuje zamknięty obieg życia wszystkich przedmiotów, które z chwilą ukończenia swojego cyklu użytkowania staną się “pokarmem” biologicznym lub technicznym. W tym sensie założeniem idei “od kołyski po kołyskę” jest projektowanie wychodzące naprzeciw przyszłości i z myślą o następnych pokoleniach. Jednym z najważniejszych aspektów tej ideologi jest postawienie znaku równości pomiędzy odpadem a pokarmem. Może nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale jeżeli w tym momencie pomyślimy o chociażby prostym kompostowaniu, to teoria przestaje być odrzucająca. 
    Przykład kompostu wydaje się być zawsze tym najłatwiejszym do zobrazowania cyklu biologicznego, bo z założenia większość z nas w mniej lub bardziej bezpośredni sposób spotkała się z zagadnieniem przetwarzania jedzenia. Jeżeli, jednak pozwolimy naszej kreatywności poszybować dalej poza ramy konwencjonalnego myślenia, to spróbujmy wyobrazić sobie, że każdy jeden istniejący przedmiot może stać się “pokarmem” w nieskończonym cyklu regeneracji. Wszystko co zaprojektowane i wyprodukowane potencjalnie może mieć nie tylko drugie, ale trzecie i czwarte, i kolejne życie, i tak w nieskończoność. Idea “od kołyski po kołyskę” rozróżnia dwa rodzaje przepływu składników odżywczych: biologiczny i techniczny. 
    W procesie biologicznym, każdy materiał oddany ziemi ulega całkowitemu rozkładowi i staje się pokarmem dla nowego życia. Tym samym stanowi część niekończącego się cyklu wzrostu, rozkładu i odrodzenia. 
    Cykl techniczny może zostać zaprojektowany tak aby stanowił odbicie naturalnych procesów zachodzących w przyrodzie. Jest to zamknięty system, w którym wartościowe, supernowoczesne syntetyki i zasoby mineralne orbitują w nieskończonym procesie produkcji, odzysku i regeneracji. W tradycyjnym systemie przedsiębiorcy dążą do zredukowania lub kompletnego wyeliminowania odpadów. Według McDonough'a jest to system utopijny, prowadzący do nikąd. Odpady nie powinny być redukowane lub eliminowane, ale aktywnie wykorzystywane.
    Jeżeli pozostaniemy w utartych standardach, które z założenia wydają się nawet słuszne i podążymy drogą redukcji lub eliminacji, to czynimy mniejsze zło. Można powiedzieć “aż”, ale jeżeli jest możliwa inna droga, to raczej nasuwa się stwierdzenie - tylko mniejsze zło. W systemie proponowanym przez McDonough'a stajemy się nie mniej źli ale dobrzy. Nie tylko minimalizujemy negatywny wpływ, ale zwiększamy potencjał tego pozytywnego. 
    W 2010 roku w Oakland w stanie Kalifornia z inicjatywy Williama McDonough'a i doktora Michaela Braungarta powstał  Cradle to Cradle Products Innovation Institute. Instytut między innym zajmuje się certyfikowaniem produktów starających się o miano “od kołyski po kołyskę”. Instytut rozpoznaje pięć poziomów certyfikatu: podstawowy, brązowy, srebrny, złoty i platynowy. Jak na razie nikomu nie udało się uzyskać poziomu platynowego. Co jednak pocieszające, to na dzień dzisiejszy instytut zanotował 625 aktywnych certyfikatów w kategoriach tak dalece różniących się od siebie, jak materiały budowlane, ubrania, środki czystości czy zabawki.

    Williama McDonough'a można cytować na miliard różnych sposobów i każda kolejna dewiza wydaje się jeszcze ważniejsza i jeszcze bardziej oczywista i logiczna.  We wszystkich jednak wywiadach, wypowiedziach i prelekcjach powtarzają się te dwie, idące ręka w rękę ze sobą: “projekt jest pierwszym sygnałem ludzkiej intencji”, "regulacja jest sygnałem niepowodzenia projektu”, które w moim przekonaniu, pozostawiają najwiecej do myślenia, może z prozaicznego powodu, że jestem projektantem, a może dlatego, że wierzę w odpowiedzialność jaka spoczywa na architektach i projektantach w kształtowaniu lepszej przyszłości. Każdego dnia pozostawiamy po sobie ślad i tylko od nas zależy jakie konsekwencje będzie on miał dla przyszłych pokoleń. Nie mogę nie zgodzić się z wizją przyszłości jaka inspiruje Williama McDonough'a w jego architektonicznej praktyce: “zachwycająco zróżnicowany, bezpieczny, zdrowy świat - z czystym powietrzem, glebą, wodą i energią- gospodarczo, sprawiedliwie, ekologicznie i elegancko zaspokojony.”
    “Nie projektujmy dla jednorazowego użycia - wziąć, użyć, zmarnować. 
    Projektujmy z myślą o następnym użyciu” - William McDonough
  • Published on

    epicentrum prady w nowojorskim soho

    “Zmiany mają tendencję do wywoływania w ludziach poczucia ogromnego strachu”
    ​                        -Rem Koolhaas-
    Kiedy architekt holenderskiego pochodzenia Rem Koolhaas ukończył prace nad projektem wnętrza sklepu dla marki Prada i w 2001 roku zielone drzwi byłego Muzeum Guggenhaima w nowojorskim Soho otworzyły się dla klientów, wysyłano nas tam w małych grupkach w ramach szkolnej wycieczki.
    Na całe szczęście Epicentrum jak określono ten przybytek technologicznej jak na tamte czasy rozpusty, stał się szybciej mekką dla turystów niż kupujących, stąd pewnie gromady studentów z wiecznie podkrążonymi od niewyspania oczami i wypchanymi po brzegi plecakami nie budziły wśród obsługi wielkiego zainteresowania. Było dość oczywiste, że wszyscy chodzimy tam tylko po to, żeby doświadczyć nie butów Prady czy zakupić podkoszulek za 600$, ale po to aby zakosztować  wybitnego umysłu niezwykłego architekta jakim jest Rem Koolhaas.
    ​Jedynym zmartwieniem obsługi były nasze nadwymiarowe plecaki, w których po założeniu na plecy obrót o 180 stopni stanowił wyzwanie nie tylko dla obracającego się, ale wszystkiego w jego bliskim zasięgu.

    Nader tolerancyjny personel pozwalał nam jeździć bez celu wielką cylindryczną windą lub wchodzić po nic do przymierzalni w której zamiast luster zainstalowano panele video i kamerę robiącą zdjęcia na żywo. 

    ​Kiedy znajdujemy się we wnętrzu sklepu to można odnieść wrażenie, że jest to eksperyment, a nie  miejsce handlu. Faktem jest, że idea na jej butik w Soho powstała z przekonania właścicielki marki Mucci Prady, że "konsument zaczyna być znudzony doświadczaniem typowych luksusowych zakupów" i przyszedł czas aby wyjść naprzód jego oczekiwaniom i zaproponować alternatywę dla utartych reguł. Będzie to doświadczenie wychodzące poza ramy standardowego sklepu, szczególnie jeżeli proponuje on asortyment z najwyższej półki.
    ​Nie mogę się powstrzymać przed założeniem, że celem Prady w Soho miała być nie tyle sama sprzedaż co radość dla oczu i reklama marki, która z onieśmielających rejonów 5 Alei i Madison gdzie posiada ekskluzywne butiki o mniej ekstrawaganckim wnętrzu, wyruszyła na podbój Downtown.

    ​Prada nie mogła wybrać architekta, który lepiej zobrazowałby ten pogląd, ponieważ Rem Koolhaas podzielał jej teorię absolutnie.
    Pytany o swój projekt mówił: “próbowałem wstrzyknąć w ten projekt niestabilność aby stworzyć przestrzeń radykalną. Nigdy nie wiesz co tu zastaniesz”. 
    Koolhaas sprzeciwiał się tworzeniu tak zwanych Flagship Stores ( ang. sklepy flagowe) a jego Epicentrum Prady miało być przeciw wagą dla czegoś co nazywał “syndromem sklepu flagowego” co w jego tłumaczeniu oznacza “megalomańską kumulację oczywistości.”
    Nie będzie przesadą stwierdzenie, że w Epicentrum Prady na Soho brakuje miejsca dla samego produktu. Wynika to z dążenia jej właścicielki do “zamętu”. Konsekwentnym pragnieniem Mucci Prady jest zderzenie jej odbiorcy z nieoczekiwanym. Epicentrum stało się wynikiem jej wiary w to, że “wnętrze sklepu może oferować doświadczanie przyjemności bez względu na to czy z wybranym towarem podążymy do kasy czy nie."
    ​W tamtym czasie, 18 lat temu sklep Prady był unikatowym i pod względem technologii jaką proponował, której oczywiście dzisiaj już nikt się nie dziwi i pod względem wypromowania całkowicie nowej koncepcji handlu dobrami, która równoważy sprzedaż idei ze sprzedażą produktu.

    ​Przy okazji wywiadu jaki Rem Koolhaas udzielił w 2017 dla magazynu Dezeen dowiadujemy się, że Manhattan był zawsze największym bodźcem w całej jego karierze architektonicznej. Nie sposób nie pochylić się w tym momencie nad faktem, że w 1978 roku ukazała się jego książka “Delirious New York, A Retroactive Manifesto for Manhattan” (polski tytuł  Deliryczny Nowy Jork. Retroaktywny manifest dla Manhattanu), która uznawana jest za jedną z najważniejszych, współczesnych analiz miasta. Nowy Jork kazał mu jednak długo na siebie czekać. Od ukończenia Prady w 2001 roku minęło trzynaście lat i dopiero w 2014 otrzymał zlecenie zaprojektowania swojego pierwszego budynku mieszkalnego na Manhattanie.
    Ten wybitny architekt, zdobywca nagrody Pritzkera z 2000 roku mówi sam o sobie: “Jesteśmy otoczeni przez fatalistów, którzy widzą miasto w obliczu upadku. Ja w pewnym sensie automatycznie akceptuję zmiany. Próbuję odnaleźć drogę, w której zmiana może wzmocnić oryginalną tożsamość. Jest to dziwne połączenie, jednocześnie posiadania i nie posiadania wiary.”

    ​Przywilejem mieszkania, nie wspominając już o studiowaniu architektury wnętrz w jakiejkolwiek ze światowych metropolii, jest możliwość obcowania z wielką architekturą na co dzień. Można ścigać osiągnięcia wybitnych architektów po świecie i dla każdego zakochanego w tej dziedzinie możliwość “zdobycia” kolejnego budynku będzie się równała z absolutnym spełnieniem, ale kiedy każdego dnia można wejść do sklepu, usiąść w barze czy zjeść w restauracji zaprojektowanych przez naszych własnych mistrzów to architektura staje się bardziej przystępna, codzienna i naturalna. Nie traci na wartości ale zanika w niej ten silny ładunek muzealny, który często odczuwa się doświadczając architektury na światowym poziomie.
    Za powszechną uważa się wiedzę, że projekt wnętrza nie powinien przyćmiewać głównego produktu dla którego potrzeb został stworzony. Tak więc wnętrze sklepu powinno być uzupełnieniem dla towaru, w restauracji najważniejszy powinien być smak jedzenia i jeżeli okaże się, że krzesło, na którym siedzimy spożywając obiad staje się centrum zainteresowania wyprzedzając wyśmienity stek to wierząc stereotypom można założyć, że balans dopełnienia jakim powinno być wnętrze został zachwiany. W tym sensie zaskoczeniem będzie wnętrze Prady, które przemawia językiem głośniejszym do ludzi uwrażliwionych na sztukę, architekturę i design a nie tych, którzy chcieliby tylko przymierzyć buty.
    ***********Wszystkimi zdęciami do tego wpisu podzielił się ze mną Szymon Żmijewski za co bardzo mu dziekuję *********
  • Published on

    "Urbs in horto" (miasto w ogrodzie), park milenijny w chicago

    Tak jak Nowy Jork ma swój ukochany Park Centralny, tak Chicago może się poszczycić Parkiem Milenijnym. Mój sentyment do Central Parku jest naturalną konsekwencją wynikającą z niezliczonej ilości spacerów, którymi przemierzyłam go wzdłuż i wszerz o każdej porze roku, z zawsze tym samym przekonaniem, że jest to miejsce magiczne. Central Park na zawsze pozostanie w moim sercu i ma tam ugruntowaną pozycję co jednak nie podważa mojego przekonania, że to właśnie park w Chicago jest idealnym połączeniem wszystkich elementów, których zawsze szukam w przestrzeni publicznej. 
    Patrząc na Millennium Park dzisiaj, miejsce uhonorowane wieloma nagrodami, w którym cząstkę siebie pozostawili tacy mistrzowie, świata sztuki i architektury jak Frank Gehry, Renzo Piano, Anish Kapoor, Jaume Plesna, czy też mój uwielbiony architekt ogrodów Piet Oudolf, trudno sobie wyobrazić, że jeszcze do 1997 roku ten teren był przemysłowym nieużytkiem. 
    Od 1850 roku w rękach Illinois Central Railroad (ang. Kolej Centralna w Illinois) dzisiejszy park pokryty był pajęczyną torów kolejowych i po części okupowany przez parking samochodowy, a mówimy o pierwszorzędnej lokalizacji w centrum miasta, nad wybrzeżem Jeziora Michigan. 
    ​Oddany mieszkańcom do użytku publicznego w 2004 roku Millennium Park jest zaledwie cząstka znacznie większego kompleksu parkowego jakim jest park miejski Grant Park, ale to właśnie ten skrawek wymieniany jest we wszystkich przewodnikach turystycznych i to on przyciąga 25 milionów odwiedzających rocznie. W 2017 park został uznany za jedną z 10 głównych atrakcji turystycznych w całych Stanach Zjednoczonych i był główną atrakcją Chicago, co w mieście przepełnionym perłami architektury nie jest łatwe do osiągnięcia.
    Na fenomen tego unikatowego miejsca składa się wiele elementów, które mogłyby stać się przykładem do naśladowanie przez inne miasta na całym świecie, oczywiście adaptowane w skali, na które dana przestrzeń pozwala. Jednym z nich może być fakt, że Millennium Park, pod którym znajduje się parking i kolej uznany jest za jeden z największych na świecie ogrodów na dachu. 
    Kiedy myślimy park to w naturalny sposób większości z nas staje przed oczami przestrzeń oparta na pewnym układzie alejek z ławkami, zatopiona w zieleni mniej lub bardziej zagospodarowanej, najczęściej jednak skupionej wokół drzew i krzewów. Zdarzy się jakaś otwarta przestrzeń z trawą, na której można poleżeć, może fontanna z napisem nie dotykać, nie kąpać się i nie pić wody. 
    Może plac zabaw miejmy nadzieje bardziej kreatywny i wybiegający dalej w przyszłość niż metalowy muchomor zapamiętany z dzieciństwa. 
    ​Twórcy Parku Milenijnego postawili na bardziej ambitny projekt i chwała im za to, niż samo przebywanie na powietrzu. Park miał otworzyć miasto na przyszłość, miał być nowoczesny i interaktywny, miał inspirować i wychodzić naprzód. Miał zbliżać odwiedzających do wielkiej architektury i do wielkiej sztuki zaadaptowanej do potrzeb parku w sposób łatwo przyswajalny. To co zafascynowało mnie w tej przestrzeni to widoczne podjęcie ryzyka. Chylę czoła przed wszystkimi tymi, którzy nie bali się podjąć tego wyzwania i zainwestowali w sztukę i architekturę wychodzącą poza wszelkie dotychczasowe “parkowe” standardy. W efekcie tych starań na powierzchni 24,5 akra (9 hektarów) powstał park z bogatą ilością elementów sztuki i architektury, które mogą zachwycać, ale i zaskakiwać. Zwiedzanie tego miejsca jest fantastyczną przygodą dla każdego, dla dzieci i dorosłych, dla miłośników natury, sportu, lub muzyki, jak również dla koneserów sztuki i architektury. 
    Abstrahując od tego, że park został zaprojektowany bez ograniczeń i terenowych utrudnień dzięki czemu jest całkowicie dostępny dla niepełnosprawnych to najważniejsze wydaje się być, że jest to park, który naprawdę nie wyklucza nikogo i daje radość wszystkim. Myślę, że przewagę w przestrzeni publicznej zyskują miejsca, w których nie tylko możemy przebywać, ale te, których możemy doświadczać. 
    W tym sensie Millennium Park jest ogromnym sukcesem.

    Image description
    Jedną z kluczowych atrakcji parku, najczęściej fotografowaną i trafiającą na większość widokówek z “Wietrznego Miasta” jest Cloud Gate (od ang. cloud- chmura, gate- brama) . Rzeźbę zaprojektował dla parku brytyjski artysta, hinduskiego pochodzenia Sir Anish Kapoor a jego inspiracją była płynna rtęć. Wykonana jest ze 168 płyt stali nierdzewnej zespawanych ze sobą i wypolerowanych tak aby żadne z łączeń nie było widoczne. W efekcie powstała lustrzana powierzchnia odbijająca zniekształconą poprzez eliptyczny kształt rzeźby panoramę miasta. Trzy czwarte powierzchni rzeźby odbija obraz nieba, sama rzeźba staje się więc bramą, pomostem dla przestrzeni pomiędzy niebem a oglądającym. W świecie sztuki Kapoor znany jest jako artysta, którego dzieła często mają na celu zamazanie granicy pomiędzy tym co ograniczone a tym co bezkresne. Pomimo że jest to dzieło sztuki uznanego na świecie twórcy, to rzeźba jest całkowicie dostępna dla odwiedzających i można jej w pełni doświadczać. Ze względu na charakterystyczny kształt potocznie rzeźba nazywana jest też The Bean (ang. fasola). Cloud Gate była pierwszym plenerowym zleceniem, które artysta wykonał w Stanach Zjednoczonych i uważa się, że właśnie z nią jest on tam głównie kojarzony.
    W swojej sztuce Kapoor często odnosi się do zasad hinduizmu: 
    “doświadczenie przeciwieństw pozwala na wyrażenie całości.”
    Najbardziej interaktywną atrakcją parku i zarazem największą uciechą dla dzieci jest fontanna Crown Fountain ("Crown", w tym przypadku od nazwiska sponsora a nie od korony). Kiedy pomysłodawcy parku zapragnęli w nim elementu wody, to mając na uwadze tło, w którym miała powstać fontanna, szukali czegoś równie unikatowego. Fontannę dla parku zaprojektował hiszpański artysta Jaume Plesna. Motywem przewodnim w sztuce Plesny często jest dualizm. Artysta wykorzystał go również w tym projekcie. Fontanna składa się z dwóch bloków szklanych o wysokości 15 metrów ustawionych na przeciwko siebie i połączonych lustrem wody o granitowym podłożu. Szklane bryły skrywają ledowe ekrany na których wyświetlany jest film nagranych wcześniej twarzy prawdziwych mieszkańców Chicago. Powstaje efekt, w którym ma się wrażenie, że bryły prowadzą ze sobą swoisty dialog. Moment na który czekają nie tylko dzieci to ten, w którym twarze marszczą się i układają usta jak do pocałunku po czym wylewa się z nich strumień wody, 30 sekundowy strumień zakończony jest uśmiechem sfilmowanej twarzy. Ponieważ zimowe temperatury w Chicago nie pozwalają na całoroczne funkcjonowanie fontanny, zamierzeniem artysty było stworzenie dzieła atrakcyjnego wizualnie nawet kiedy nie tryska wodą. 
    Najbardziej spektakularną częścią parku jest muszla koncertowa zaprojektowana przez światowej sławy architekta Franka Gehry. Nawiązująca stylem do jego największych dzieł jak Muzeum Guggenheim’a w Bilbao czy Walt Disney Concert Hall w Los Angeles, została zaprojektowana w oparciu o arkusze przypominające kształtem wstążki. Wykorzystanym materiałem jest aluminium z zewnętrzną warstwą wykończoną szczotkowaną stalą nierdzewną. Od nazwiska rodziny, która była głównym fundatorem, muszla otrzymała nazwę Jay Pritzker Pavilion. Odbywających się w niej koncertów może wysłuchać 11,000 pasjonatów jednocześnie z czego 4,000 to miejsca siedzące a 7,000 korzysta z uroków otaczającej trawy. System akustyczny muszli został zaprojektowany aby oddać jakość dźwięku tak wysoką, jakiej doświadczają słuchacze w profesjonalnych, wewnętrznych salach koncertowych.  Projekt architekta dopełnia zaprojektowana przez niego kładka dla pieszych zawieszona nad drogą szybkiego ruchu Columbus Drive przecinającą Grant Park. Oprócz swojego niepospolitego kształtu została zaprojektowana w sposób umożliwiający korzystanie z niej przez niepełnosprawnych. Jej dodatkową funkcją jest tłumienie dźwięku dobiegającego do muszli koncertowej z autostrady.
    Mottem Chicago jest łacińskie “Urbs in Horto” (“Miasto w Ogrodzie”) i to właśnie w uznaniu dla "Wietrznego Miasta” i tego przesłania powstała chyba najbardziej refleksyjna część parku jaką jest jego ogród. Lurie Garden nazwany od nazwiska jego fundatorki Ann Lurie (ang. Ogród Lurie) obejmuje powierzchnię 2,5 akra (1 hektar). Jednym z jego twórców jest Piet Oudolf, architekt ogrodów holenderskiego pochodzenia, ten sam, który dla Nowego Jorku stworzył park zawieszony na estakadzie kolejowej High Line. Projekt ogrodu i jego koncept jest hołdem dla transformacji miasta począwszy od czasów kiedy było ono tylko płaskimi moczarami do momentu kiedy stało się zwiastunem inwestowania w tereny zielone. W tomiku poezji z 1914 roku Carl Sandburg w swoim wierszu zatytułowanym Chicago utożsamia je z miastem o wielkich ramionach. Posługując się tą alegorią w parku powstał okalający go od dwóch stron żywopłot o wysokości 15 stóp będący fizyczną prezentacją słów poety. Koncept Lurie Garden łączy w sobie nie tylko historię i przyszłość miasta ale również jego unikatową kulturę, której nośnikiem są mieszkańcy pochodzący ze wszystkich stron świata.
    Nie ma nic złego w przekonaniu, że do roli projektanta należy decyzja o kolorze szafek w kuchni czy kafelek w łazience, wzór podusi na sofie może również być dla kogoś sprawą priorytetową i pomimo, że się z tym przekonaniem nie identyfikuję to w pełni je akceptuję. Lata spędzone na projektowaniu wykształciły we mnie poczucie dystansu i pewnego rodzaju empatii dla bardzo różniących się potrzeb. Uważam jednak, że projektanci a w szczególności architekci i urbaniści mają zadanie znacznie wznioślejsze. Jeżeli nazwę to obowiązkiem ulepszania świata to mogę zabrzmieć jak propagator ckliwej idei, pewnego rodzaju cliché, a jednak chciałabym widzieć tę koncepcję nie przez różowe okulary, ale spojrzeć na nią z trzeźwą oceną tego co jest ważne w otaczającym nas świecie, traktując problem globalnie a nie jednostkowo. Ogromną uwagę skupiamy na dbaniu o nasze “prywatne gniazdka” i pielęgnujemy idee zagospodarowania naszej przestrzeni prywatnej, ale jeżeli zastanowimy się nad naszym życiem codziennym to nie dokonamy żadnego wielkiego odkrycia dochodząc do wniosku, że większość czasu spędzamy poza domem. Myślę, że nie tylko jako społeczeństwo danego kraju ale jako mieszkańcy tej planety mamy nie tylko prawo a wręcz obowiązek stawiania wymogów i standardów dla przestrzeni publicznej. Jest we mnie niezgoda na bylejakość. Nie chcę żeby w poczekalni urzędu sto warstw farby złaziło z parapetu na moich oczach, nie chcę siedzieć tam 20 minut patrząc na lamperię w kolorze Kermita, nie chcę tachać walizki po schodach na peron, nie chcę żeby firanka w przedziale śmierdziała kiełbasą. Równocześnie, nie chcę też żeby wszystko było śliczne. Chcę, żeby było proste i nie wymagało komentarza, nie narzucało się. Chcę żeby parki były, BYŁY,  powiem to z dużej litery bo boję się, że za chwilę zginiemy wszyscy pod koparkami kolejnych deweloperów zabierających nam przestrzeń publiczną. Jeżeli uda się nam zdobywać przestrzeń dla parków, to chcę żeby były inspirujące. Chcę żeby dawały energię i radość. To nie jest wymysł zblazowanej świadomości, to jest prawo, prawo nas wszystkich do życia w lepszym, nie ładniejszym ale porządniejszym świecie. To jest to podstawowe przesłanie pracy architektów, projektantów, urbanistów, architektów ogrodów, dbanie o to abyśmy jako mieszkańcy tej planety nie czuli się dobrze tylko za swoimi ogrodzeniami, zasłonięci tujami, ale byli szczęśliwi wychodząc poza granice swojej prywatności do przestrzeni publicznej.
  • Published on

    Nowy orlean - 300 lat unikatowej architektury

    Image description
    Kiedy podróżowałam po Stanach Zjednoczonych zdałam sobie sprawę, że moja wizja Ameryki jest w ogromnej mierze ukształtowana przez niezliczoną ilość produkcji filmowych, powstałych w bajkowym świecie Hollywoodu a trafiających w najdalsze zakątki globu. Stąd też, wizja ta dość często przybierała formę wyidealizowanego romantyzmu, a zderzenie z rzeczywistością nierzadko zaskakiwało. Fakt, że służby parków narodowych Kalifornii były wiernym odzwierciedleniem bajek Disneya i tylko czekałam żeby Yogi i Boo-Boo dołączyli do pogadanki o zabezpieczeniu auta przed niedźwiedziami, tak Nowy Orlean nie potwierdzał tej reguły i okazał się zaprzeczeniem tego co w głowie namalowała mi wyobraźnia. Pakując się na spotkanie z największym miastem Luizjany miałam przed oczami mroczne kluby jazzowe, w których goście zatopieni w miękkie fotele wyścielane czerwonym aksamitem, wsłuchują się w muzykę dobiegającą z lekko podwyższonej sceny. Pary elegancko ubranych zakochanych kołyszą się na parkiecie w przymglonym świetle a zapach cygar miesza się z zapachem bourbonu przytrzymanym na chwilę w głębokim kryształowym kieliszku, lekko pocieranym w rytm dźwięków saksofonu. 
    ​Pomimo, że Nowy Orlean jest niezaprzeczalną kolebką jazzu i takie miejsca faktycznie istnieją, to niestety są w mniejszości do wysypu mało wyszukanych barów, w których era świetności tego gatunku muzycznego została dawno zapomniana. Może ruszając na południe byłam nadmiernie przepełniona poczuciem tęsknoty za bezpowrotnie utraconą atmosferą Harlemu lat dwudziestych? Nie żebym była fanem prohibicji, ale kiedy nadzieja odnalezienia tamtego klimatu w Nowym Orleanie okazała się płonna to przyszedł moment zderzenia z rzeczywistością, że jednak film to tylko krótkotrwała wizja przeniesiona na ekran, po której zbyt często pozostaje tylko smutny karton po zjedzonym popcornie.
    Uroda podróżowania i naszej otwartości na nieoczekiwane tkwi w odnalezieniu czegoś nowego, jeżeli to czego szukaliśmy okazuje się nieosiągalne. Nowy Orlean nie rozczarował atmosferą przepełnioną muzyką graną na ulicy, roztańczonymi ludźmi pląsającymi praktycznie wszędzie, genialnym jedzeniem a przede wszystkim, jak w moim przypadku jest do przewidzenia, zachwytem nad unikatową architekturą.
    Nowy Orlean wziął swój początek w 1718 roku od francuskich kolonizatorów w miejscu, które dzisiaj jest znane na całym świecie jako French Quarter (and. Dzielnica Francuska, fran. Vieux Carre- Stara Dzielnica). 
    Sercem najstarszej dzielnicy Nowego Orleanu jest Jackson Square, to od tego placu miasto rozrastało się do dzisiejszych rozmiarów najliczniej zaludnionego miasta w stanie Luizjana. 
    Wystarczy powiedzieć, że większość turystów utożsamia French Quarter z całym Nowym Orleanem i odwiedzając miasto nie interesuje ich nic poza tym obszarem wiecznej rozrywki, o powierzchni 1,3 kilometra kwadratowego. To tak, jakby powiedzieć, że Kazimierz to cały Kraków...chociaż...może właśnie jesteśmy na tej drodze?
    Miejsce, w którym powstał zalążek Nowego Orleanu nie zostało wybrane przypadkowo. Jest to część miasta położona stosunkowo wysoko co w naturalny sposób chroni ją przed katastrofami, chociażby tak tragicznymi w skutkach jak huragan Katrina. Położenie miało również znaczenie ekonomiczne. Bliskość jeziora Pontchartrain zapewniała bezpieczniejszy skrót dla żeglugi niż rzeka Mississippi.
    W 1763 roku francuska kolonia została przekazana imperium hiszpańskiemu żeby ostatecznie w 1803 roku wraz z całą Luizjaną przejść na własność Stanów Zjednoczonych.

    Oryginalna drewniana zabudowa French Quarter została praktycznie doszczętnie strawiona przez dwa pożary, jeden w 1788 i drugi mniejszy w 1794 roku. Z okresu przed pożarami, we francuskim stylu kolonialnym zachował się jeden budynek pochodzący z 1750 roku, Ursuline Convent (ang. klasztor urszulanek).
    ​Pomimo że styl francuski pozostawał w modzie, to regulacje przeciwpożarowe wprowadzone przez kolonizatorów hiszpańskich miały ogromny wpływ na wygląd dzisiejszej dzielnicy. Za czasów hiszpańskich wprowadzono wymóg tynkowania ścian zewnętrznych oraz stosowania do pokrycia dachów łupku. W konsekwencji powstała unikatowa architektura, którą określa się jako styl Kreolski. Mieszanka wpływów architektury francuskiej i hiszpańskiej okraszona elementami architektury Karaibów ukształtowała turystyczną Mekkę Luizjany.
    Przysłowiową wisienką na torcie stylu będącego wynikową wielu przeplatających się wpływów było  wprowadzenie w 1830 roku masowej produkcji żeliwa. Koronkowe balkony wykonane z tego materiału stały się nieodłącznym atrybutem Wiktoriańskiego Nowego Orleanu.
    Jeżeli spojrzeć na architekturę miasta w szerokim kontekście, nie skupiając uwagi tylko na najstarszej części, to przekonamy się, że znajdujemy się w otoczeniu budowli, które są przykładem praktycznie każdego stylu w architekturze począwszy od Baroku a kończąc na Modernizmie. 

    W Nowym Orleanie na wyróżnienie zasługują style najbardziej charakterystyczne i dominujące w regionie: Creole cottage ( and. kreolska chata) pochodzący z okresu 1790-1850, American townhouse (ang. amerykańksa kamienica) 1820-1850, Creole townhouse (ang. kreolska kamienica), który jest najbardziej kultowym przykładem rodzimej architektury, dominującym w okresie po wielkich pożarach (1788) aż do połowy XIX wieku, Shotgun House (ang. rodzaj małego, wąskiego domu) budowane w latach 1848 -1920, Double Gallery House ( ang. Dom z podwójnym gankiem) budowane w Nowym Orleanie pomiędzy rokiem 1820 a 1850 oraz California style bungalow house (ang. dom w stylu kalifornijskiego domu parterowego) budowane od początku do połowy XX wieku.
    Mówiąc o architekturze Nowego Orleanu nie sposób nie wspomnieć o cmentarzach budowanych w stylu Europejskim. Ze względu na wysokie położenie lustra wód podziemnych w Nowym Orleanie nie chowa się zmarłych sześć stóp (1,5 m) pod ziemią, tak jak w innych rejonach Stanów Zjednoczonych, tylko buduje grobowce naziemne, bardziej charakterystyczne dla Starego Kontynentu.  
    Dla większości z nas kultowe miasto Ameryki znane jest jako Nowy Orlean. W kulturze Stanów Zjednoczonych funkcjonuje ono jednak pod kilkoma nazwami, z których moja ulubiona to The Big Easy (odnosi się do bezstresowego stosunku do życia jego mieszkańców). Źródła podają różne informacje, gdzie to określenie wzięło swój początek. Niektóre, wspominają muzyków z początku XX wieku, dla których relatywnie łatwo było znaleźć pracę w Nowym Orleanie; inne źródła mówią o czasach prohibicji, kiedy całe miasto uważane było za jeden wielki speakeasy (ang. “tajny” bar w czasach prohibicji). Bez względu na to gdzie będziemy szukać pochodzenia określenia, wpisuje się ono idealnie w atmosferę miasta, jego historię, jego mieszkańców, oczekiwania i nadzieje. 
  • Published on

    czego tak naprawdę potrzebujemy? dieter rams i 10 przykazań dobrego projektowania

    Przy ilości docierających do mnie wszelkimi, dostępnymi źródłami informacji o wszystkich spektakularnych projektach, które każdego dnia wyrastają na całym świecie jak przysłowiowe grzyby po deszczu, do końca nie jestem pewna dlaczego mój wzrok przykuł właśnie ten. Z pozoru jest to całkowicie zwyczajny artykuł, poruszający temat dokumentu o projektancie przemysłowym Dieterze Ramsie którego wyreżyserował Gary Hustwit.
    ​Dieter Rams przez ponad trzy dekady zajmował stanowisko głównego projektanta wszystkim nam dobrze znanej, niemieckiej marki Braun. Można raczej założyć, że wszyscy, wpisujący się w rocznik użytkowania przedmiotów mechanicznych pomiędzy 1961 a 1995 mieli w swoim posiadaniu coś, co było wynikiem jego pracy. Nieoceniony jest również jego wpływ na design obecnych produktów Apple. Zaprojektowane przez Ramsa w 1958 roku radio tranzystorowe T3 wygląda jak prototyp pierwszego IPoda wdrożonego przez markę Apple w 2001 roku.

    Nie da się ukryć, że w designie pociąga mnie, nie sam akt projektowania, ale głębsza filozofia, która za nim stoi. Postawienie samej kreski na czystej kartce papieru nie jest dla mnie wystarczające. Chcę wiedzieć dlaczego właśnie tak? Skąd? A przede wszystkim po co? Fascynują mnie projektanci, którzy wokół swojej sztuki potrafili również zbudować cały system filozoficzny. Tacy, którzy mogą budzić podziw, nie tylko ze względu na swoje dokonania w projektowaniu, ale również ze względu na sposób myślenia. Ilość pytań, które sobie stawiamy i droga jaką podążamy aby znaleźć na nie odpowiedzi może tylko uczynić nas lepszymi w projektowaniu, a może też i we wszystkim innym. Nie tak ważna jest sama odpowiedź, co proces jej szukania. On sam w sobie staje się często odpowiedzią. To jest ten moment, w którym nagle zmarszczone czoło wygładza się i wszystko staje się przejrzyste. Transparentne. Autor wyżej wymienionego artykułu, Sebastian Jordahn, w tytule posłużył się cytatem ze swojego wywiadu z reżyserem dokumentu: “Dieter Rams żałuje współudziału w powstaniu kultury nadkonsumpcji.”
    Ponieważ, temat ekologi i zrównoważonego projektowania nurtuje mnie od dawna i szukam dróg na odnalezienie perfekcyjnego balansu, pomiędzy życiem w zgodzie z naturą, a nie uleganiem zbędnemu wariactwu, to chyba głównie dlatego ten artykuł przykuł aż tak bardzo moją uwagę.
    ​Jest we mnie ogromny szacunek dla kogoś, tak uznanego w świecie designu, tak spełnionego w osiągnięciu zawodowej kariery, tworzącego ikony powielane w albumach, kto potrafi spojrzeć na siebie z taką krytyką i przyznać, że jego sukces, to również powód masowej produkcji przedmiotów, która miała i cały czas ma wpływ na zmiany klimatyczne.
    Dieter Rams, który niebawem skończy 87 lat, przyznaje: "żałuję, że nie byłem w stanie rozpowszechnić swojej idei zrównoważonego projektowania dalej, lub może nie była ona wystarczająco zrozumiała”. Jego słowa budzą we mnie podziw ale też smutek, kiedy aż tak daleko posuwa się w stwierdzeniu, że gdyby wiedział jaki wpływ jego praca będzie miała na naszą planetę, to być może nigdy nie zostałby projektantem. Zastanawiając się nad tymi słowami, dochodzę po raz kolejny do wniosku, jak ogromna odpowiedzialność spoczywa na nas, projektantach. Uprościliśmy projektowanie do schematycznych działań, skupiliśmy uwagę na estetyce zapominając o co tak naprawdę w tym chodzi. Co jest ważne. W odniesieniu do słów o nadmiernej konsumpcji, pytanie, które może dzisiaj powinniśmy stawiać, to czego tak naprawdę potrzebujemy?
    Pomimo, że rozpędzony, to jednak pociąg moich myśli nie może się w tym miejscu nie zatrzymać nad projektem, który dopiero co został oddany do użytku publicznego w Nowym Jorku. “Vessel” (ang.naczynie) zaprojektowany przez brytyjskiego projektanta Thomasa Heatherwick’a na terenie tak zwanego Hudson Yards, został opublikowany na łamach chyba wszystkich możliwych periodyków architektonicznych.
    Okazuje się, że można w całkiem niewielkim odstępie czasu, przeczytać dwa artykuły na pozór kompletnie nie posiadające ze sobą nic wspólnego, a jednocześnie w moim przekonaniu łączące się perfekcyjnie w harmonijną całość. Artykuł na temat Dietera Ramsa powinien być integralną częścią artykułu o projekcie Thomasa Heatherwick’a.
    Trudno nie mieć w pierwszym momencie reakcji "wow" na gigantycznych rozmiarów rzeźbę, lśniącą miedzianym blaskiem w promieniach słońca. Idylliczne przesłanie projektanta, tworzącego Vessel, o integracji międzyludzkiej, w połączeniu z kosmicznym wyglądem bryły, przypominającej bardziej innowacje rodem z Azji niż oddającej charakter Nowego Jorku, może na pozór budzić zachwyt. Też miałam swój moment podniecenia, aż do chwili, w której zaczęłam rozbierać ten projekt na czynniki pierwsze i zadawać sobie, to właśnie istotne pytanie: czy my tego naprawdę potrzebujemy? 
    Zawsze byłam i jestem adwokatem tworzenia przestrzeni publicznych, których celem jest zbliżanie ludzi i działanie ku integracji, a nie na odwrót. Jestem, również i też zawsze byłam zwolennikiem umieszczania sztuki w miejscach publicznych, szczególnie takiej, która inspiruje i prowokuje. W tym przypadku jednak nie bardzo umiem sobie wyobrazić ludzi integrujących się poprzez wspólne wychodzenie po schodach. Nie bardzo też potrafię dostrzec w tym projekcie głębszą wartość artystyczną. Chciałabym nazwać go sztuką, bo moja wewnętrzna potrzeba odnalezienia zastosowania dla czegoś, co jednak jest elementem architektury, wyrywa się naprzód. 
    Oliwy do ognia dolał sam projektant, który o swoim dziele na łamach magazynu Dezeen powiedział:
    „Ludzie często nas pytają, po co to jest? Czy to jest platforma widokowa? To nie jest budynek, to nie jest rzeźba, nie jest to też dzieło sztuki, a mimo to ma skalę i odniesienie do wszystkich tych typologii ... W pewnym sensie myślimy o tym jak o meblu. Jego ciągłe używanie będzie się zmieniało, całkowicie naturalnie.”
    Czy Thomas Heatherwick wziął za wzór lampę Patrici Urquioli i postanowił powiększyć do rozmiarów Manhattanu?

    Jeżeli można do architektury odnieść powiedzenie sztuka dla sztuki, to czy dzieło Heatherwick’a w tym sensie nie jest projektem dla samego projektowania? Czy można mieć satysfakcję ze zbudowania czegoś co budzi w odbiorcach niewiadomą? Szczególnie, jeżeli chodzi o kwestię użytkową? 
    ​Czy Vessel stanie się ikoną Nowego Jorku równą Statule Wolności pokaże czas. Zwolennicy biorą go w obronę, argumentując zamysł jego powstania chociażby istnieniem paryskiej wieży Eiffla, która też na początku budziła kontrowersję, aby w konsekwencji stać się symbolem całej Francji. Myślę jednak, że ogromna różnica tkwi w czasie, w jakim powstały te dwie budowle, bo jeżeli wieża Eifla była symbolem ludzkich możliwości, gigantycznym osiągnięciem technicznym na miarę tamtych czasów, to co Vessel mówi o nas? Czy przypadkiem nasz świat nie doszedł do krawędzi, na której uważnie powinniśmy rozpatrywać wybory jakich dokonujemy?


    ​W 1970 roku Dieter Rams opublikował stworzonych przez siebie 10 przykazań dobrego designu, które według Hustwita to właśnie dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek stały się istotne:

    1. Dobry design jest innowacyjny
    Możliwości innowacji nie są w żaden sposób wyczerpane. Rozwój technologiczny zawsze oferuje nowe możliwości innowacyjnego projektowania. Innowacyjne projektowanie zawsze rozwija się w połączeniu z innowacyjną technologią.

    2. Dobry design czyni produkt użytecznym
    Produkt jest kupowany do użycia. Musi spełniać pewne kryteria, nie tylko funkcjonalne, ale także psychologiczne
    i estetyczne. Dobry projekt podkreśla przydatność produktu, podczas gdy pogardza tym co mogłoby mu umniejszać.


    3. Dobry design jest estetyczny
    Estetyczna jakość produktu jest integralną częścią jego użyteczności, ponieważ produkty, których używamy każdego dnia, wpływają na nas samych i nasze samopoczucie. Tylko dobrze wykonane obiekty mogą być piękne.


    4. Dobry design czyni produkt łatwym do zrozumienia
    Wyjaśnia strukturę produktu. Co więcej, może sprawić, że produkt będzie “przemawiał”. W najlepszym wypadku jest oczywisty. 

    5. Dobry design jest dyskretny
    Produkty spełniające cel są jak narzędzia. Nie są ani przedmiotami dekoracyjnymi ani dziełami sztuki. Ich konstrukcja powinna być zatem neutralna i powściągliwa, aby pozostawić miejsce użytkownikowi na wyrażanie siebie. 


    6. Dobry design jest uczciwy
    Nie czyni produktu bardziej innowacyjnym, potężnym ani wartościowym niż jest w rzeczywistości. Nie próbuje manipulować konsumenta obietnicami, których nie można dotrzymać.


    7. Dobry design jest długotrwały
    Unika bycia modnym, dlatego nigdy nie wydaje się przestarzały. W przeciwieństwie do modnego designu, trwa on wiele lat - nawet w dzisiejszym społeczeństwie, które tak łatwo wyrzuca i wszystkiego się pozbywa. 


    8. Dobry design jest skrupulatny w każdym detalu
    Nic nie może być samowolne ani pozostawione przypadkowi. Dbałość i dokładność w procesie projektowania pokazują szacunek dla użytkownika.


    9. Dobry design jest przyjazny środowisku
    Design wnosi istotny wkład w ochronę środowiska. Oszczędza zasoby i minimalizuje zanieczyszczenie podczas całego cyklu życia produktu

    10. Dobry design jest jak najmniej zaprojektowany
    Mniej, ale lepiej - ponieważ koncentruje się na istotnych aspektach, a produkty nie są obciążone tym co nieistotne. Powrót do czystości, powrót do prostoty

  • Published on

    loft

    Loft, loftowy styl, loftowa lampa, loftowe meble, to pojęcia, które już na stałe wpisały się w terminologię dzisiejszego projektowania. Czy w dobie obecnego nowego budownictwa, stylizowanego na oryginalne lofty i tylko je udające, te prawdziwe dalej owiane są uczuciem romantyzmu, czy pozostały już tylko jeszcze jedną formą na mieszkanie?
    Z bardzo wyjątkowym loftem łączę wspomnienie swojej pierwszej pracy w Nowym Jorku i bynajmniej nie było to nic związanego z projektowanie. Zanim jeszcze wydarzyły się studia a właściwie zanim wydarzyło się wszystko, było lato ponad dwadzieścia lat temu i w niedzielny poranek ojciec zapakował mnie do subwayu i zawiózł na Manhattan. Słowo zapakował nie zostało użyte tu przypadkowo, ponieważ ani mój rodzic ani ja nie jesteśmy rannymi ptaszkami i powiedzenie “kto rano wstaje temu Pan Bóg daje” nigdy nie przyświecało żadnej z naszych idei. Nie wiem dlaczego są poranki, które tak zapadają w naszej pamięci. Przez całą drogę z Brooklynu nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Wysiedliśmy na Union Square, kupiliśmy podłą kawę w charakterystycznym niebieskim kubku. Nic szczególnego, a jednak, zamykając oczy widzę nas tam teraz stojących na rogu 17 ulicy i Union Square, pijących w milczeniu, nomen omen parę metrów od kamienicy w której mieścił się kultowy loft “Factory” Andy Warhola. Jest coś magicznego w poranku niedzielnym na Manhattanie, przynajmniej było dwadzieścia lat temu. Słońce zdążyło już zalać ulice swoim żółtym blaskiem ale nie rozgrzało ich jeszcze do nieznośnego nowojorskiego upału. Asfalt pachniał tak jak zawsze swoim dusznym, szarym pyłem. Na rogu 17 ulicy nie było jeszcze gwarnego Starbucksa tylko jedno z tych „deli”, z którego dochodził zapach smażonego jajka z bekonem. Zresztą Starbucksa też już tam nie ma. Zmienia się wszystko oprócz właśnie pamięci o tych chwilach, które z jakiegoś powodu mają się stać wyjątkowe i coś zmienić na zawsze w nas . Niedziela rano na Manhattanie to moment kiedy miasto nie uderzyło jeszcze w swój najgłośniejszy akord zgiełku i hałasu i nikt nie jest jeszcze tak zmęczony żeby nie powiedzieć, kocham to miasto. 

    Image description
    Podeszliśmy pod budynek, w którym znajomy taty kończył prace remontowe dla swojej klientki a ja miałam jej pomóc w organizacji mieszkania po burzy jaką wykreowała tam ta odnowa. Budynek był tak wąski, że trudno było uwierzyć że mieści się tam mieszkanie. Gigantyczne okna wychodzące na ulice zdradzały ilość pięter, a jednocześnie miało się wrażenie, że budynek nie ma końca. Weszliśmy na schody, których wyślizgane, marmurowe powierzchnie zdradzały pamięć lepszych czasów tej wiekowej budowli. Na każdym piętrze znajdowało się jedno mieszkanie, do którego prowadziły gigantyczne metalowe drzwi z metalową zasuwą na środku. Mijając kolejne piętra miało się wrażenie podróży, na końcu której czeka nie mieszkanie a misja uratowania królewny w wieży.
    Mieszkanie okazało się jedną, otwartą przestrzenią. Od strony wejścia doświetlał je rząd potężnych drewnianych okien wcześniej widocznych z ulicy. Trzeba było nie lada siły żeby je unieść do góry otwierając. Drugi koniec przestrzeni był ledwo widoczny. Prostokątna powierzchnia zdawała się ciągnąć w nieskończoność i tylko majaczący w oddali rozmazany kształt okna wychodzącego na ciemne podwórko zdradzał jego mętne granice. Ceglana ściana ginęła w mroku. Powstawał niesamowity efekt, w którym mieszkanie od rozświetlonego wejścia wciągało nas w swoją głębie jak w tunel z niknącym światłem, który pomimo, że niedoświetlony zdawał się przytulny i ciepły.
    Stara podłoga skrzypiała przy każdym kroku. Drewniana, ciemno brązowa, ze szczelinami pomiędzy deskami na szerokość palca. Wysokie sufity z pajęczyną instalacji elektrycznej i przeciw pożarowej sprawiały wrażenie bardziej fabrycznych. Z pokaźnego prostokąta jakim było całe mieszkanie, zostały wydzielone, łazienka, garderoba i sypialnia. W większości ściany zostały obłożone płytami gipsowymi i pomalowane na biało. Tylko na jednej zachowano oryginale cegły, ciemnoczerwone i nierówne, z których przy najmniejszym poruszeniu opadał pył tworząc na podłodze różowy pagórek przypominający kolory parków narodowych w Utah.

    Image description
    Pomimo, że przez kolejne tygodnie przyszło mi w udziale ścierać budowlany kurz z drewnianych stoliczków miliard razy, to jednak było coś tak magnetycznego w tym wnętrzu, że chciało się tam zwyczajnie być. Wyobrażałam sobie, że jestem w filmie Woody Alena ; może “Hannah i jej siostry” kiedy Frederick próbuje sprzedać obraz w swoim lofcie. 
    Klientka miała na imię Hope co oznacza nadzieję i może to właśnie jej imię, które uwielbiałam powtarzać, może tamto upalne lato a może atmosfera tamtego loftu zdecydowały, że dla mnie ten rodzaj mieszkania będzie zawsze miał wartość romantyczną. Pewnie dlatego kiedy widzę nowe budynki reklamujące się stylem loftowym, z cegłami na ścianach równiutkimi jak jabłka w supermarkecie, to nie mogę się powstrzymać, żeby nie przewrócić oczami.
    Szukając najprostszego tłumaczenia słowa loft z angielskiego, to otrzymamy takie wyjaśnienie jak strych czy poddasze a nawet chór. Jeżeli przyjrzeć się historii loftu, to sięga ona XIX-wiecznej Francji. Pomimo ogromnej słabości jaką żywię do Francji i Paryża i pomimo europejskiej duszy to jednak dla mnie kolebką loftu zawsze będzie Nowy Jork. Sentyment pewnie odgrywa tu wielkie znaczenie, nie da się jednak ukryć, że nie tylko dla mnie ale przed wszystkim dla nowojorczyków budynek loftowy czy sam loft jest tak charakterystyczny dla miasta jak Times Square czy Empire Building. 
    To co w architekturze rozumiemy jako loft a dokładniej jako mieszkanie loftowe to przestrzeń, która oryginalnie powstała z przeznaczeniem na funkcje przemysłowe i została później przekształcona na przestrzeń mieszkalną. Wszystkie elementy architektoniczne, z którymi kojarzymy lofty takie jak duże, masywne okna, otwarte przestrzenie, wysokie sufity podtrzymywane przez żelazne kolumny, wytrzymałe drewniane podłogi, wyeksponowana instalacja, czy ceglane ściany, nawiązują do ich pierwotnego przeznaczenia. Może część tego romantyzmu związana z loftem pochodzi właśnie stąd? Z historii? Czy romantyzmem, a może egzaltacją jest stwierdzenie że te ściany były świadkiem wydarzeń, które wpłynęły na kształt Wielkiego Jabłka?
    Kiedy produkcja dóbr wygasała lub przenosiła się na peryferie miasta, pozostawały ziejące pustką fabryczne budynki, które w latach 60 i 70 wypełnili nowym życiem artyści. 
    Przekształcali pustostany w przestrzeń do mieszkania i tworzenia. Tamte lofty były słabo ogrzane, nie były wyposażone w kuchnie, a przez wielkie nieszczelne okna do pomieszczeń wdzierał się wiatr. Dźwięki niosły się po niezaizolowanych ścianach i stropach. Często nie było nawet wody. Było jednak tanio i wynajmowano je za przysłowiowe grosze, a ich głównym walorem były otwarte, ogromne przestrzenie pozwalające na tworzenie sztuki wielkoformatowej.


    Przechadzając się dzisiaj po ekskluzywnych butikach Soho trudno uwierzyć, że w latach 40-tych i 50-tych była to część miasta omijana szerokim łukiem. Brudna i niebezpieczna, uważana często za najgorsze miejsce do mieszkania. Nie jest więc zaskoczeniem, że dla nowojorczyków ten okres rozluźnienia prawa lokalowego jaki panował w latach 60-tych i 70-tych w połączeniu z nową energią jaką artyści tacy jak Andy Warhol, Patti Smith czy Robert Mapplethorpe wypełnili lofty dolnego Manhattanu kojarzony jest często z “odrodzeniem” dla miasta.
    Intryguje łańcuszek zmian jaki obserwujemy na Soho, w efekcie których nastąpiła gentryfikacja tych samych artystów, którzy przyczynili się do odrodzenia takich dzielnic jak Soho, Tribeca czy Chelsea.
    Na własne nieszczęście artyści byli magnesem dla marszandów sztuki. W kolejnych loftowych budynkach otwierały się galerie, co z początku sprawiało wrażenie ogromnego ułatwieniem dla handlu dziełami. Galerie przyciągnęły jednak bogatych nabywców, a ci zachwyceni atmosferą artystycznej bohemy zaczęli masowo wykupywać mieszkania. To był początek końca ery artystów na Soho zajmujących lofty często nielegalnie. Większości z nich, szczególnie początkujących, w krótkim czasie przestało być stać na mieszkanie w Soho. W latach 70-tych właściciele budynków loftowych w najbardziej charakterystycznych dla nich częściach miasta jak Soho, Tribeca czy Chelsea pozwolili lokatorom na ich adaptację pomimo, że znajdowały się w strefie przeznaczonej tylko do użytku handlowego i przemysłowego. W połączeniu z rosnącym popytem na nieruchomości zapragnęli oni jednak pobierać czynsze dużo wyższe niż te pierwotne. Konflikty kończyły się w sądzie a w ich efekcie w 1982 roku uchwalono prawo loftowe i powołano do życia komisję loftową. Głównym celem tych poczynań było wprowadzenie limitu nielegalnych adaptacji i zrównoważenia praw pomiędzy właścicielami i najemcami.

    W branży architektonicznej rozróżniamy pojecie loftu “prawdziwego” czyli przestrzeni, która naprawdę została zaadaptowana z przemysłowej na mieszkalną z zachowaniem większości pierwotnych elementów i przestrzeni, która tylko ma wyglądać jak loft. Proces, w efekcie którego w przeciągu kilku dziesięcioleci dzielnica Soho z zamieszkałej przez artystów płacących 100 dolarów rocznie czynszu stała się finansowo osiągalna tylko dla wybranych. Trudno nawet nazwać go procesem. Łatwiej można by to zobrazować jako krok robiony przez olbrzyma w siedmiomilowych butach w dodatku o ograniczonej wizji. Jedyne co dzisiaj dzieli potencjalnego nabywcę od zakupienia loftu w budynku, w którym jeszcze do niedawna rezydował David Bowie pod numerem 285 przy ulicy Lafayette jest niebagatelne 7 milionów dolarów i można się chwalić tym samym adresem.
    Proces,  w którym artyści są siłą napędową często wykorzystywaną do zapoczątkowania zmian w zapomnianych dzielnicach nie jest ani niczym nowym, ani odkrywczym. Powtarza się w historii jak błędne koło czy to w Stanach Zjednoczonych czy na "starym kontynencie".
    ​Można wiele powiedzieć o kierunku, w którym rozwinęło się Soho i oceniać zmiany jakie zaszły w dzielnicy od pamiętnych lat 70-tych po dzień dzisiejszy. Kierunek jest najzwyczajniej odpowiedzią na popyt. Jest to rozpędzona maszyna nie do zatrzymania. To co jednak zawdzięczamy tamtemu pokoleniu to nie tylko rozwój dzielnicy, ale rozwój tego wyjątkowego stylu w design’ie jakim jest styl loftowy, który w różnych postaciach, lepszych lub gorszych przetrwał po dzień dzisiejszy i jest fantastyczną odpowiedzią na kolejną formę adaptacji.